To ona zastąpi Piotra Kraśko w TVP? Dorota Gawryluk: "Nie ma szczytu, na który nie da się wejść"
Dorota Gawryluk zostanie nową twarzą "Wiadomości"? Jak donosi "Super Express", dziennikarka zrezygnowała ze współpracy z Polsatem i już wkrótce zobaczymy ją w TVP, na miejscu Piotra Kraśko. To będzie spektakularny come back. Gwiazda polsatowskich "Wydarzeń" dziennikarską karierę zaczynała na początku lat 90. właśnie w tej stacji, ale w "Wiadomościach" też już pracowała, gdzie trafiła w grudniu 2004 roku, a z telewizji publicznej odeszła w końcu lutego 2007, kiedy prezesem przestał być Bronisław Wildstein.
Przypominamy wywiad z Dorotą Gawryluk ze stycznia 2005 roku, którego udzieliła "Vivie!", gdy w TVP święciła triumfy po raz pierwszy.
– Lubi Pani ryzyko?
Nie unikam.
– Pytam, bo zastanawiam się, po co dobra dziennikarka z 10-letnim stażem pcha się tam, skąd niemal wszyscy uciekają. Nie miała Pani innych propozycji?
Pani żartuje. Byłam królową życia. Biły się o mnie dwie stacje: największa komercyjna i publiczna. Ale trwało to krótko. Musiałam wybrać. No i wybrałam to, co dla mnie najlepsze.
– W jakim sensie?
W takim, że nie cierpię, wchodząc do studia i nie zastanawiam się, co ja tutaj robię. A taką miałam perspektywę. Mogłam zostać w Polsacie. Ale spokój i pieniądze to nie wszystko. Lubię informacje i publicystykę. Poświęciłam temu trochę czasu i nerwów. I to jest mój żywioł.
– W stacjach komercyjnych też są programy publicystyczne? Podobno i Lis miał dla Pani propozycję?
To przeszłość. Nie warto do tego wracać. Problem w tym, że w stacjach komercyjnych nie ma dużo miejsca na programy publicystyczne. Tylko telewizja publiczna może sobie pozwolić na nadawanie kilku takich programów.
– A może to nie lepsze perspektywy, ale urażone ambicje kazały Pani odejść? Musiało być chyba przykro zostać odsuniętą od prowadzenia „Wydarzeń”?
Pani ciągle wraca do przeszłości. Nie widzi pani, że ja chodzę szybciej? Jestem już gdzie indziej, a pani chce wracać. Proszę zobaczyć, ile zmieniło się w mediach. Wszystkie się rozwijają. A bez zmian nie ma rozwoju. Skoro więc pojawiła się szansa na ciekawą pracę, dlaczego miałam jej nie wykorzystać?
Dorota Gawryluk, "Viva!" styczeń 2005
– Z powodu układów, znajomości, powiązań rodzinnych i politycznych w TVP, o których krążą legendy. To właśnie o nich myślałam, pytając Panią na początku o ryzyko. Ledwie zaczęła Pani pracę, a już przeczytałam, że jest Pani człowiekiem Grzywaczewskiego, dyrektora telewizyjnej Jedynki... (Maciej Grzywaczewski był szefem TVP 1 w latach 2004-06, obecnie producent telewizyjny i filmowy - przyp. red.)
To ładne. Wcześniej byłam podobno człowiekiem Solorza, teraz Grzywaczewskiego… Grunt to trafić w dobre ręce. Nie wiem, jak było kiedyś w TVP, ale chyba dużo się zmieniło w ostatnim czasie. Mówiło się na przykład, że dziennikarze dostawali zalecenia, kogo zaprosić do programu, a nawet o co zapytać polityka. Mnie się to jeszcze w „Forum” nie zdarzyło. A jeśli pewnego dnia się zdarzy, sprawa jest prosta: odmówię. Mówi się też o korytarzowych rozgrywkach. Ale chodząc po korytarzu w TVP, nie mam wrażenia, że za każdym rogiem kryje się nożownik, który tylko czyha na okazję, by wbić komuś nóż w plecy.
– Co będzie, gdy się okaże, że jednak w TVP niewiele się zmieniło?
To wtedy będę się martwić. Nie wyolbrzymiałabym jednak roli układów personalnych czy politycznych, bo one są wszędzie. Wierzę, że uczciwa praca to najlepsza rekomendacja. I najlepsza broń. Nawet jeśli brzmi to naiwnie. Tak mnie nauczono w domu.
– Czyli gdzie?
W górach. Niewysokich, ale zabójczo pięknych. Urodziłam się w Limanowej. I dlatego zawsze miałam pod górkę. I tak już pewnie zostanie. Dzieciństwo pamiętam jako ciągłą drogę. Bo chodziło się codziennie sześć kilometrów do szkoły. Trudna, ale wyjątkowa droga. Taka, która nie tylko hartuje fizycznie, ale i psychicznie na całe życie. Na wszystko musiałam w życiu ciężko zapracować. Z dzieciństwa wyniosłam, a raczej „wychodziłam” przekonanie, że nie ma szczytu, na który nie da się wejść. Do dzisiaj chodzę szybko i ciągle mam wrażenie, że brakuje mi drogi. Wszędzie jest blisko! Dlatego wracam w góry i godzinami chodzę. Przy okazji jest czas na rozrachunki osobiste. Polecam zamiast fitness.
– Jak udało się Pani wyrwać z Limanowej? Na ogół uważa się, że dzieci z takich miejsc na krańcu świata skazane są na przegraną w życiu.
Nie wiem, czy ma pani świadomość, że stawiając takie pytanie, dużo pani ryzykuje! Miejmy nadzieję, że moi sąsiedzi górale tego nie przeczytają. Góry to centrum, a nie koniec świata. I to jest wersja powszechnie obowiązująca w Beskidach. Gdyby pani zobaczyła te domy! Każdy wysłał kogoś za granicę. Ameryka, Włochy, Hiszpania. A ja jestem tylko w Warszawie. Na każdym rogu spotykam górali. Remontują, budują i Bóg wie, co jeszcze. To są dzielni ludzie. Pracowici i zaradni.
A jeśli o mnie chodzi, to miałam i mam dużo szczęścia. Spotykam na swojej drodze ludzi wyjątkowych. Najpierw to byli nauczyciele. Najlepiej wspominam oczywiście tych w górach. Niestety, wyjechałam stamtąd bardzo wcześnie. Pierwszy raz, gdy miałam 12 lat, a trzy lata później przeniosłam się do Warszawy na stałe.
Dorota Gawryluk, "Viva!" styczeń 2005
– Odeszła Pani z domu na zawsze jako 15-latka? To musiało być przeżycie.
Dla mnie nie. Musiałam wyjechać, bo zakochałam się w ludziach, którzy z kolei kochali się w literaturze, górach i trochę we mnie. Tylko mama płakała. I ciągle bolą mnie te jej łzy. Jak na to dzisiaj patrzę, była w tym szczypta szaleństwa. Tak po prostu wyjechać z domu na zawsze w wieku nie bardzo odpowiednim.
– Opowiada Pani historię jak z bajki. Co to za ludzie, dla których nie bała się Pani ruszyć w szeroki świat?
Królewiczem i królewną w tej bajce są nieżyjący już Stanisław i Krystyna Żytyńscy, którzy przyjeżdżali na lato w nasze okolice. On – przedwojenny socjalista, w najlepszym tego słowa znaczeniu, który uważał, że skoro sam dostał od losu tak wiele, to powinien ten dług spłacić. Zresztą ojczym innego znanego pisarza i satyryka Marcina Wolskiego. Ona, mama Marcina – dziennikarka sportowa. I tak się złożyło, że u nich był mój drugi dom. Pewnie dlatego ta polityka tak mnie do dzisiaj prześladuje. Choć żałuję, że sama nie piszę. Bo bardzo chciałam. Ale talentu nie starczyło.
– To jednak dostała Pani trochę za darmo...
Dostałam. Nie to, że jakoś na to wszystko zasłużyłam. Kwestia szczęścia. Potem był kolejny prezent od losu. Mąż i syn. A potem to już proza życia. Poszłam do pracy do Polsatu.
– Tak z ulicy?
Pyta pani o to, czy nie przez jakiś układ czy znajomości? Niestety, nie. Nikogo nie znałam, ale studiowałam dziennikarstwo, byłam młoda i pełna wiary we własne siły. Wybrałam Polsat trochę z lenistwa, bo był blisko domu. Zaczynałam od parzenia herbaty, potem byłam reporterką, wydawcą, prezenterką, czyli tak, jak należy. Przeszłam wszystkie szczeble.
– Ile syn miał lat, gdy trafiła Pani do Polsatu?
Nie pamiętam, to było bardzo dawno. Ale samodzielny Nikon jeszcze nie był.
– Co to za imię Nikon?
Nikon to zwycięzca. Syn nosi imię po swoim dziadku, bardzo ważnej osobie w rodzinie męża. Dziadek był dużym, silnym mężczyzną, niezwykłą postacią. Tak też nazywał się wielki prawosławny zakonnik. Mój mąż nie jest Polakiem.
Dorota Gawryluk, "Viva!" styczeń 2005
– Pewnie nie wszystkim Nikon kojarzy się z prawosławiem?
Dla mnie to imię jest naturalne. Mój syn też jest z niego bardzo dumny. Wychowujemy go w szacunku do tradycji i w duchu tolerancji. A tym, którym Nikon kojarzy się tylko z aparatem fotograficznym, a Kantor z punktem wymiany walut, bardzo współczuję. Zresztą było sporo zamieszania z tym imieniem. Kiedyś zażartowałam, że córka będzie Minolta i wszyscy uwierzyli.
– Różnica kultur nigdy nie stanowiła dla Was problemu?
Nie. Katolicyzm i prawosławie to religie chrześcijańskie. I w sprawach podstawowych różnic nie ma. Przy wschodniej granicy, gdzie mieszka ludność obu wyznań, wierni chodzą do tych samych kościołów. Byłam na mszy prawosławnej w Hajnówce odprawianej w kościele. A różnice, które są, tylko wzbogacają.
– Świętujecie dwa razy dłużej?
Nikon mówi, że nawet za długo. Za to bardzo jest zadowolony z podwójnych prezentów.
– Kto zajmował się Nikonem przez te kilkanaście godzin na dobę, kiedy Pani parzyła herbatę w Polsacie?
Rodzina. Babcie, opiekunki. I ja, kiedy już tę herbatę zaparzyłam.
– Dokonała Pani trudnego wyboru, poświęcając rodzinę dla kariery...
Niczego ani nikogo nie poświęcałam. Wszystko można pogodzić, jeśli się chce. Było mi tylko trochę ciężej niż mamom, które nie pracują. Krócej spałam. Jeszcze szybciej chodziłam. Niektóre rzeczy, te mniej istotne, odpuściłam sobie z góry. Porządki rozkładam na etapy. Nie muszę wytrzeć każdego pyłka, żeby sobie usiąść i cieszyć się dniem. Nie robię nic na siłę, dlatego nawet prasowanie, które jest zmorą wielu kobiet, mnie sprawia przyjemność.
– Mimo to straciła Pani wiele pięknych chwil, które mogła spędzić z dzieckiem. Nie żal ich Pani?
Oczywiście, że żal. Tyle że pięknych chwil z dzieckiem spędzałam i spędzam sporo. A wszystkich spędzić się nie da. Bo siedząc w domu też trzeba się napracować i poświęcić innym rzeczom. Rezygnowałam z życia towarzyskiego. Nie było imprez, bankietów. Nawet nie spotykałam się ze znajomymi z pracy. Czas po pracy był zawsze dla rodziny. Ale to chyba naturalna rzecz. Najważniejsza jest więź psychiczna z dzieckiem. To mi się udało.
– Nigdy nie czuła Pani zazdrości wobec tych, którym wszystko przyszło lekko? Tych, co chodzą na salony i przyjaźnią się z kim trzeba?
O jakich salonach pani mówi? Mam wrażenie, że prawdziwych salonów już nie ma. Tak jak prawdziwych przyjaźni na tych salonach. Prawdziwe przyjaźnie są bezinteresowne. A takie mam. To ważna sprawa. I duże szczęście.
Rozmawiała Magda Łuków