Jak Jan Komasa zareagował na nominację do Oscara? „Janek chyba zemdlał!”
Kim jest reżyser „Bożego Ciała”?
Reżyser Jan Komasa siedzi w Hollywood. Całą noc czekał na ogłoszenie filmów nominowanych do Oscara. „Na wieść o nominacji chyba zemdlał, bo do mnie też się nie odzywa”, powiedziała tylko nam, w rozmowie z VIVĄ.pl jego agentka, Aleksandra Sikora, która jest w Polsce. Boże Ciało idzie jak burza przez świat. Film dostał nagrody w Gdyni i Wenecji, teraz być może sięgnie po tę najważniejszą – Oscara...
Kim jest Jan Komasa - reżyser Bożego Ciała?
Kim jest Jan Komasa? To 38-letni polski reżyser, który zamienia w złoto czegokolwiek się dotknie. Jego debiutancka Sala samobójców jest już kultowa. Miasto 44, epopeja o powstaniu warszawskim, biło rekordy frekwencji. A jego najnowszy film - historia o dwudziestoletnim Danielu, który zostaje zwolniony z poprawczaka i udaje księdza - podbija Amerykę.
Jak powstawał film Boże Ciało?
Reżyser opowiadał o tym w rozmowie z Magdaleną Rigamonti w Dzienniku Gazecie Prawnej w październiku 2019 r.: „Rozmawiałem z mieszkańcami Jaślisk, w większości się ucieszyli, że Filmowcy po raz ko-lejny do nich przyjeżdżają. Wcześniej Jacek Bromski robił tam „Wino truskawkowe”, a Małgorzata Szumowska „Twarz”. Oczywiście część ludzi stamtąd, która widziała „Twarz”, mówiła, że reżyserka się z nich trochę tym filmem naśmiewa... Do tej części, z tego, co wiem, „Boże Ciało” również niespecjalnie trafiło.
Ale jednak się zgodzili na kolejny.
Część znała moje Miasto 44, część Salę samobójców. Rozmawialiśmy, jasno powiedziałem, że nie robię filmu o nich, nie robię filmu dokumentalnego o polskiej prowincji, chodzi tylko o scenografię. Tłumaczyłem to na wszystkich spotkaniach. I z Kołem Gospodyń Wiejskich, i z proboszczem i wikarym. Księża chcieli pomóc. Zabrali nas do kościoła, pokazali obraz, piękne odnowione wnętrze. Trochę aż za piękne do filmu. Do tego złoty, odrestaurowany ołtarz. I jeden problem. Proboszcz powiedział, że potrzebna jest zgoda z kurii na to, żeby kręcić w tym konkretnym kościele. Wysłaliśmy więc pismo, razem ze scenariuszem. Normalna procedura. Czekamy tydzień, dwa. Dzwonimy. Nikt za bardzo nie chce z nami rozmawiać. Trzy tygodnie przed zdjęciami przyszedł list od metropolity przemyskiego abp. Adama Szala.
Odmowa?
Odmowa, ale szczegółowa. W punktach. To jest bardzo ciekawa analiza scenariusza”.
Przyjaciel ksiądz
Reżyser, który zrobił film o wierze, jak się okazuje, sam jest daleko od kościoła. Swoje kontakty z tą instytucją ograniczył do jednego księdza przyjaciela. Opowiadał o tym dziennikarce, Magdalenie Rigamonti.
Chodzi pan do kościoła?
Jeśli chodzi o Kościół, to trzymam się już tylko mojego przyjaciela, ks. Wojtka Drozdowicza. On dał ślub mnie i mojej żonie.
Dawno temu, prawie 20 lat.
Dawno. Zrozumiał, że można świadomie zawrzeć związek małżeński w bardzo młodym wieku. Potem chrzcił moje dzieci. Jest zawsze blisko moich projektów filmowych. Pomagał też przy scenariuszu Bożego Ciała. Dzwoniłem do niego z pytaniami kanonicznymi. Dowiedziałem się, że ksiądz nie może być aseksualny, tylko musi mieć pociąg seksualny, żeby mieć z czym walczyć. Nie może mieć np. znamienia na ręku, musi mieć kompletną liczbę palców, ponieważ nie może dotykać hostii np. dziewięcioma palcami. Twarz księdza powinna być w zasadzie nieskazitelna. Powinien wyglądać jak prezenter telewizyjny. Bez zarostu, bez znamion. Ksiądz też nie może być kaleką, np. kuleć, powłóczyć nogą. To są sztywne reguły korporacyjne. Zadawałem ks. Drozdowiczowi pytania teologiczne, gdzie jest wiara, a gdzie jest religia, czy to idzie w parze. Dużo pięknych rozmów przeprowadziliśmy. Zresztą nie tylko z nim. Również z ks. Markiem Gryglem, z o. Grzegorzem Kramerem. Chcieli rozmawiać, prowadzić dialog.
Nakłaniali pana na powrót do Kościoła?
Jako katolik, jeden z tych ponad 90 proc. polskich katolików, mam poczucie, że to, co jest między mną a Kościołem, jest jak związek. A jak się długo jest z kimś w związku, to zdarza się, że ta druga strona staje się kimś innym, zmienia się i trzeba się jej uczyć na nowo albo...
Zerwać
Hm.
I pan zerwał?
Mam takie poczucie, że teraz jestem w momencie, kiedy wróciłem do zera, do rozmowy o tym, czy chcę być w Kościele. W takim Kościele. Przecież to jest moment, kiedy wszystko się odwróciło, kiedy księża z ambony otwarcie wspierają jedną opcję polityczną, wpuszczają na Jasną Górę nacjonalistów, nazywają część wiernych tęczową zarazą. To już kiedyś było, ale na marginesie Kościoła, teraz weszło do mainstreamu. To dla mnie głęboko wstydliwe, że szedłem w jakiejś określonej grupie ludzi.
Wstyd panu, że jest pan w Kościele?
Jest mi wstyd za ludzi Kościoła, którzy są u steru, za ich wypowiedzi i za to, że nie są kontrowani przez innych hierarchów.
Jan Komasa, zawód reżyser
Jest synem aktora Wiesława Komasy i wokalistki Giny Komasy. Młodszy brat, Szymon, jest operowym barytonem, robi karierę w Londynie i Nowym Jorku. Siostra Mery, wokalistka, mieszka w Berlinie, gdzie nagrywa płyty. Zofia jest kostiumografem i reżyserką. On sam wsiąknął w film bardzo wcześnie. „Wyedukowałem się na filmach "dla dorosłych". W latach 90-tych zeszłego wieku razem z bratem postanowiliśmy obejrzeć wszystko. Z nielegalnej wypożyczalni na Pradze braliśmy po trzy filmy dziennie. Dostawaliśmy filmy nagrywane kamerą podczas seansów filmowych, przez ekran przesuwały się głowy przechodzących ludzi”, mówił Romanowi Praszyńskiemu w wywiadzie dla dwutygodnika VIVA!
Miał Pan dziewiętnaście lat, gdy został ojcem?
Tak. Znamy się z żoną od podstawówki.
Romantyczna historia.
Śmiejemy się, że jest jak z najgorszego filmu, którego nikt by nie chciał oglądać. Poznaliśmy się z Kingą w drugiej klasie. Wtedy przeniosłem się z rodzicami z Poznania do Warszawy. Byliśmy w tej samej klasie fortepianu u mojej kochanej pani profesor Zagórowskiej. I pamiętam, że graliśmy z Kingą utwór na cztery ręce. Pani Zagórowska przychodziła podczas lekcji i mówiła: Janek i Kinga zapraszam. Wstawaliśmy ja i ona ze spuszczonymi głowami i wychodziliśmy, a cała klasa buczała: "uuu". Jesteśmy ze sobą odkąd pamiętam. Znamy się 25 lat. Poprosiłem ją o chodzenie w 5 klasie.
Podobno, gdy miał Pan osiem lat powiedział rodzicom: "Poznałem dziewczynę. Ma szerokie biodra, będzie rodzić moje dzieci".
O matko, wie pan o tym? Zawsze zwracałem uwagę na dziewczyny z szerokimi biodrami. Tak mam. Nie interesowały mnie dziewczyny o kształtach modelki. Nie potrafię przekonać się do androgenicznych wdzięków. Na szczęście Kinga wszystko ma na swoim miejscu.
Mocne fundamenty?
Kinga to moja ostoja. Sprowadza mnie na ziemię. Przychodzę nakręcony planem filmowym, ona rzuca spojrzenie typu: "Weź się uspokój, drogie dziecko. Zajmij się domem". I już wracam do normalności.
Jak matka?
Dokładnie. Moja matka taka jest. Trzyma dom mocno, ojciec jest takim Piotrusiem Panem, duszą towarzystwa.
To, że jesteście tak długo z żoną, robi wrażenie.
Rodzice Kingi też bardzo wcześnie stworzyli związek. Moi rodzice też byli dla siebie pierwszymi partnerami. Jestem wychowany tak, że rodzina zapewnia bezpieczeństwo. I trzeba o nią dbać. To, dokąd doszedłem jest też efektem tego, jak mnie rodzina potraktowała, jak mnie żona potraktowała.
Utrzymywała Pana?
Nie było na to szansy. Kiedy rok po maturze zostaliśmy rodzicami, ona wtedy poszła na italianistykę. Bardzo pomogły nam nasze rodziny.
Chcieliście mieć dziecko tak wcześnie?
Teraz myślę, że to nie było dojrzałe. Ciężko mówić o dojrzałości w wieku 18 lat. Ale naprawdę chcieliśmy być ze sobą. I kiedy Kinga zaszła w ciążę, nie było to dla nas problemem. Wcześniej już mówiłem do jej rodziców tato, mamo.
Zawsze chciał Pan być filmowcem?
Nosiłem w sobie to pragnienie, ale to było coś z pogranicza bajki. Rysowałem dużo komiksów. Uwielbiam komiksy, filmy, popkulturę. Żywiłem się tym. Słuchałem dużo muzyki elektronicznej, popu, jazzu. Grałem na fortepianie. W liceum grałem w zespole z siostrami Przybysz, które nie były jeszcze słynnymi siostrami Sistars.
Film był jednym z marzeń?
Był marzeniem, w którym połączyłem wszystkie inne. Uznałem, że nie będę sławnym malarzem, ani megaświetnym producentem muzycznym czy niesamowitym literatem. Bo też pisałem. Mam zbiory opowiadań. Wymyślam historie. Rodzina zawsze wiedziała, że mam skłonności do konfabulacji, więc nie za bardzo mi wierzyła.
Jaki był Pana dom?
Mój tata i mama od zawsze byli zanurzeni w środowisku artystycznym. Tato aktor, reżyser, mama śpiewała w zespole Spirytuals Gospels Singers. Zjeździła pół Europy. Początek swojego życia spędziłem za kulisami. Całe życie rozmawiamy o sztuce. Z tatą godzinami dyskutujemy o sposobach pracy z aktorem. Czasem mam tego dość, przy stole rodzinnym mówię: "Pogadajmy o głupotach". Nic z tego, po dziesięciu minutach znów roztrząsamy sprawy artystyczne.
Był Pan samotnym nastolatkiem?
Miałem potrzebę zwrócenia na siebie uwagi. Słuchałem Prodigy, malowałem włosy na czarno, zakładałem czarne szkła kontaktowe. To była forma niezgody na rzeczywistość. Czułem, że wciąż żyjemy w syfie po PRL. A już dobijały się nowe czasy, gdzie wszyscy wszystkich robią w balona, oszukują się. Biznesiki, kombinacje, układy. Strasznie mnie i moich znajomych to denerwowało. Poszliśmy w kontrkulturę. Zaczęliśmy robić grafitii. Chodziliśmy malować pociągi. Jeździliśmy na koncerty hiphopowe. Zacząłem rysować komiksy. Pisać poezję. Z taką głową zdałem maturę, poszedłem na filozofię i urodziła się Maja. Wtedy uznałem, że koniec zabawy, muszę zdać na reżyserię.
Pan zatrudnia rodzinę?
Oczywiście. Brat otwiera "Salę Samobójców", śpiewa "Doppelgangera" Franza Schuberta. Tytuł kompozycji oznacza sobowtóra, awatara. Młodsza siostra grała w "Sali" w paru scenach. Przy "Mieście" pracowała jako asystent kostiumografa. Mój tata gra w "Sali". Mama była konsultantem muzycznym przy "Mieście". Dzięki niej mamy w filmie utwór "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena. Jest bliską przyjaciółką Małgorzaty Niemen. Tylko dzięki temu pani Małgorzata potraktowała nas z sympatią.
Niebezpieczna młodość
Wychował się na Szmulkach, praskiej dzielnicy z szemrana przeszłością. Nie zawsze było tam bezpiecznie. „Parę razy dostałem lanie. Warszawa w latach 90-tych była bardzo niebezpiecznym miastem. Zbieraliśmy pieniądze z bratem i z garściami drobnych jechaliśmy do centrum. Kupowaliśmy komiksy, płyty, wydawaliśmy na głupoty, żeby łazić sobie po Warszawie. Raz wysiedliśmy pod palmą na rodzie de Gallue'a i od razu trzech się przyczepiło czy mamy pieniądze. Czerwony jak burak oddałem część. Doszliśmy do Rotundy, tam nas napadła grupa Romów. Jak pokazali żyletki, oddałem wszystko. W podłych nastrojach poszliśmy z bratem na Świętokrzyską pod McDonalda. Tam nas też napadali. "Wasi koledzy już dwa razy nas obrobili. Nie mamy nic", zdenerwowałem się.
A to pech!
Ostatni raz miałem taką przygodę kilka lata temu. W centrum pod hotelem Forum. W nocy szedłem z przyjaciółmi, podeszli do nas, zabrali mi moją reżyserską czapeczkę. Chciałem odebrać, jeden wyciągnął nóż. Zrezygnowałem.
Oscar, Oscar
Jan Komasa od lat robi swoje kino i zna swoją wartość. Nie zależy mu na Oscarze. Albo udaje! :) Na pytanie Piotra Zaremby w Rzeczpospolitej o to, jak się czuje przed nominacją, odpowiedział: „Na pewno wskazanie mnie przez polską Komisję Oscarową to gamechanger w moim życiu. Ja miałem szczęście – dane mi było przeżyć i sukcesy na festiwalach, i dobre wyniki frekwencyjne filmów. Ale to jest całkiem coś innego. Przez ostatnie dziesięć lat namaszczano do Oscara twórców uznanych, ich nazwiska brzmiały na świecie znajomo: Agnieszka Holland, Paweł Pawlikowski, Andrzej Wajda, Jerzy Skolimowski. Ja jestem kimś nowym. Może powstała chwilowo jakaś luka? Może nie było na kogo postawić? A ja przed czterdziestką mam sprostać wyzwaniu.
Marzył pan o tym?
Niespecjalnie, ale nie dlatego, żebym wybrzydzał. Oscar jest daleki, enigmatyczny, nagrody europejskie bardziej przemawiają do wyobraźni”.
Tak, czy inaczej – trzymamy kciuki!