Reklama

Kocha Paryż, choć dopiero Hollywood w pełni doceniło jej talent i urodę. James Bond otworzył jej drzwi do wielkiej kariery, ale ona nadal jest bardzo wybredna, jeśli chodzi o role. Artystka, malarka, pianistka, aktorka. Berenice Marlohe w intymniej rozmowie z BEATĄ NOWICKĄ opowiada o trudnych początkach, dojrzewaniu i o tym, co ją urzekło w twórczości Lecha Majewskiego, u którego zagrała w filmie pt. „Dolina Bogów”, obok między innymi Johna Malkovicha.

Reklama

BEATA NOWICKA: Dziewczynę Bonda w „Skyfall” zagrała Pani w wieku 32 lat.

Wszyscy z tzw. środowiska filmowego, którzy przez dziesięć lat mnie ignorowali, teraz zadawali mi pytanie: „Gdzie ty byłaś do tej pory?!”. Próbowałam się przebić. Ale już jestem (śmiech).

Podziwiam Pani wytrwałość.

Pamiętam jak w klubie sportowym spotkałam koleżankę, która dała mi namiar na znajomą agentkę. Od razu zastrzegła, że ta agentka nie szuka nowych twarzy, ale może zaintryguje ją mój typ kobiecości w takim trochę starym stylu. „Jestem pewna, że spodobasz się jej” – powiedziała, co mniej podniosło na duchu. Faktycznie, umówiłam się na spotkanie i chociaż nie znalazła dla mnie zbyt wielu castingów, wzbudziło to we mnie rosnące zaciekawienie aktorstwem, a poza tym odkryłam, że ta praca, w której tak naprawdę chodzi o przekazanie emocji, wymaga zbadania, kim właściwie jesteś w wymiarze ludzkim. Ciekawe, prawda?.

Co Pani robiła, żeby utrzymać się na powierzchni, zapłacić rachunki, nie zwariować?

Byłam nianią (śmiech). Poważnie. Przez pięć-sześć lat zajmowałam się małym chłopcem i dziewczynką i to było fantastyczne doświadczenia. A potem zaczęłam pracować w reklamach, sporo podróżowałam po świecie, po Ameryce Południowej, Azji, Europie, pracowałam wszędzie tylko nie we Francji, tak naprawdę. Przez te lata zagrałam dwa-trzy epizody w serialach telewizyjnych. Paradoksalnie to mnie uformowało, wzmocniło. Nauczyłam się, że człowiek musi wziąć za siebie odpowiedzialność. Przestałam liczyć na pomoc zewnętrznych agentów w organizowaniu moich przesłuchań, sama zostałam swoim agentem. Poznałam warsztat montażu, który mnie zafascynował, nauczyłam się robić demo, zaczęłam świadomie kierować moją karierą. Po raz pierwszy poczułam, że trzymam nad tym kontrolę. Wtedy zdecydowałam się opuścić Paryż i przenieść się do Los Angeles

Robert Wolański

Tam też trudno się przebić.

To prawda. Ale kiedy we Francji szukałam agencji, która wzięłaby mnie pod swoje skrzydła i zapewniła role, słyszałam pytanie: „Czy ty już znasz jakiś reżyserów, producentów, dyrektorów castingów?”. „Nie znam nikogo” – mówiłam. „No to wróć jak już kogoś poznasz”. Kiedy przyjechałam do Los Angeles, które też przecież nie jest rajem, podstawowa różnica była taka, że jak tylko wysłałam swoje dossier do różnych agencji, o godzinie 9 rano następnego dnia miałam piętnaście odpowiedzi z zaproszeniami na spotkanie i rozmowę. We Francji dwa przez dziesięć lat. Oczywiście jestem daleka od twierdzenia, że system amerykański jest perfekcyjny, ale tam po prostu mogłam tam liczyć na konstruktywną reakcję.

Coś się wtedy wydarzyło?

Jeden z amerykańskich agentów w czasie spotkania powiedział: „Byłabyś świetna do nowego Bonda, będą go robili za dwa lata”. Oczywiście szybko o tym zapomniałam, skupiłam się na bieżących sprawach, głównie załatwianiu wizy i pozwolenia na pracę w Stanach. Czekając na oficjalne papiery pomieszkiwałam w Paryżu. Na jakimś przyjęciu trafiłam na aktora, który w czasie rozmowy nagle powiedział: „Wiesz, że już szukają dziewczyny do nowego Bonda? Pasowałabyś do tej roli”. I wtedy przypomniałam sobie tę rozmowę sprzed dwóch lat.

Wierzy Pani w znaki?

Wierzę, że wszystko w życiu ma swój czas. Że coś nam się przytrafia, kiedy jesteśmy na to gotowi, pod warunkiem, że nie ustajemy w wysiłku otwierania samym sobie nowych możliwości. Chodzi o ten magiczny duet naszej wolnej woli i przeznaczenia.Wróciłam do domu i wzięłam się do roboty. W internecie znalazłam nazwiska wszystkich osób z ekipy pracującej przy Bondzie: od techników, przez oświetleniowców po producentów. Przez media społecznościowe i inne platformy, czym się dało, wysłałam każdemu swoje demo. W końcu udało mi się zdobyć adres mailowy dyrektorki castingu.

To był strzał w dziesiątkę?

Tak. Spodobało jej się, to co zobaczyła na moim demo i dała mi szansę, nagrałyśmy dwie sceny ze Skyfall. Po kilku tygodniach dostałam zaproszenie do słynnego studia Pinewood na spotkanie z reżyserem Samem Mendesem. Tam zagrałam te same sceny, ale pod kierunkiem konkretnych wskazówek reżysera. Kiedy Sam Mendes na koniec powiedział, że dokładnie odpowiadam jego wyobrażeniom o Severine, pomyślałam: „Jest dobrze”. Trzeci casting odbył się już w Londynie, z udziałem Daniela Craiga. Byli przy nim obecni główni producenci Bonda, Barbara Broccoli i Michael G. Wilson. Sam Mendes powiedział mi: „Mam dobre wieści, dostałaś tę rolę”, a ja odpowiedziałam: „Jasne, wcale nie jestem pewna, czy wciąż chcę ją zagrać” (śmiech). Ok, Sam naprawdę ma duże poczucie humoru.

Podpisała Pani kontrakt. Brzmi trochę jak bajka.

(śmiech). Gdybym mogła dać komuś radę, brzmiałaby tak: nie ma sensu czekać, aż ktoś nas znajdzie albo zaoferuje pomoc. Trzeba samemu próbować. Nawet jeśli ludzie wokół ciebie mówią: „Co ty robisz, nic z tego nie wyjdzie”. W ostatecznym rozrachunku człowiek nigdy nie żałuje, że czegoś spróbował tylko, że nie spróbował. To, że mamy odwagę skorzystać z szansy, to już jest zwycięstwo.

Ale to był też właściwy moment, była Pani gotowa.

Ma pani rację. Żeby zrozumieć postać, którą grasz, musisz najpierw zrozumieć i poznać samego siebie. To był proces, który zajął mi dziesięć lat, ale nie żałuję. Kiedy zagrałam w Bondzie miałam 32 lata, już coś wiedziałam o życiu, zebrałam doświadczenia, byłam uformowana. Moja wizja świata była bogatsza niż tej dwudziestolatki, która zaczynała myśleć o graniu.

Z dnia na dzień stała się Pani międzynarodową gwiazdą.

To było tylko efektem ubocznym, czy też konsekwencją dziesięciu lat prób, wysiłku, tego, że się nie poddawałam. Byłam gotowa i psychicznie i emocjonalnie. Miałam w sobie spokój. Poza tym, właśnie przeżyłam piękne doświadczenie jako człowiek. Cieszyłam się tym, że mogłam pracować z niezwykłymi ludźmi, profesjonalistami.

A glamour, przywileje, sława?

Rozbawię panią, ale jestem łakomczuchem i dla mnie to jest boskie uczucie, kiedy w hotelu możesz zamówić room service. Na przykład tacę pysznych ciastek (śmiech). A sława? To jest coś dziwnego. Kiedyś wyglądała trochę inaczej, bo tak naprawdę niewiele wiedzieliśmy o gwiazdach które podziwialiśmy kiedyś. One były tajemnicze. Było w tym coś mistycznego. Dziś, w dobie internetu i mediów społecznościowych życie gwiazd kojarzy mi się z wystawą. Nie chcę wystawiać się na widok publiczny. Wystawiać można dzieła sztuki. Ja jestem trochę z minionej epoki, pokazuję tylko tyle, ile trzeba. Wydaje mi się, że w ogóle potrzeba zachowania prywatności, zdolność do dochowania tajemnicy, jest ważna, ona ubogaca nasze wnętrze, wyobraźnię, pozwala na rozwój duchowy nas jako ludzi.

Reklama

Szymon Szcześniak/LAF AM
Robert Wolański
Reklama
Reklama
Reklama