Reklama

Beata Tadla w wyjątkowej rozmowie opowiada Beacie Nowickiej o początkach kariery w Warszawie i wielkiej miłości syna Jana, który właśnie świętował 19 urodziny. Co jeszcze zdradziła?

Reklama

BEATA NOWICKA: Kiedy przyjechałaś do Warszawy miałaś 21 lat. Jak wyglądałaś?

Miałam długie, ciemne włosy podobnie, jak teraz. Ale wtedy miałam masę kompleksów i ubierałam się tak, by stroje mnie zasłaniały. Nosiłam spódnice do samej ziemi, albo szerokie spodnie i koniecznie golfy. Najczęściej w szarościach, żeby się zgubić, wtopić w otoczenie. Nigdy nie zobaczyłabyś mnie w kolorach. Pierwszą czerwoną bluzkę kupiłam, kiedy zaczęłam pracować w TVN. Wcześniej ukrywałam całą siebie.

Czego słuchałaś, co Cię ukształtowało?

Od dziecka George'a Michaela. Kochałam się w nim i wierzyłam, że kiedyś go spotkam. Nawet jak dowiedziałam się, że woli mężczyzn, kompletnie mi to nie przeszkadzało (śmiech). Kiedy umarł przepłakałam trzy dni z butelką wina przed telewizorem, oglądając jego koncert, który uwielbiam i na którym byłam 12 lipca 2007 roku na Torze Wyścigów Konnych na Służewcu. Wśród idoli miałam Madonnę, bo była taka awangardowa. Chciałam być jak ona. Naśladowałam jej taniec i nosiłam za dużą marynarkę taty z podwiniętymi rękawami, szyte przez mamę spódniczki i obcinałam rajstopy, żeby mieć niby legginsy, bo ona nosiła takie rzeczy. Imponowała mi odwagą i bezkompromisowością.

Słuchałam też Depeche Mode, Queen i Prince'a. I chodziłam namiętnie do kina. Na filmie „Dirty Dancing" byłam ze dwadzieścia razy. Na „Obcym. Decydujące starcie" chyba piętnaście. Tyle samo na „Gwiezdnych wojnach. Powrót Jedi" i „Powrocie do przyszłości". Chodziłam po kilkanaście razy na ten sam film, żeby dostrzec tam coś, czego nie zobaczyłam wcześniej. Nie było wtedy zbyt wielu rozrywek. Chodziłam do szkoły muzycznej, to mi pochłaniało sporo czasu. Zawsze lubiłam czytać. Podobali mi się pozytywiści, nie znosiłam romantyzmu.

Przyszłość planowałaś z rozmachem?

Zawsze chciałam być aktorką, to był mój cel. Brałam udział we wszystkich spektaklach szkolnych, wystąpiłam nawet w małej rólce na deskach teatru legnickiego, pisałam do Gońca Teatralnego. Wyjechać z Legnicy – to było moje wielkie marzenie. Nie mogłam się tylko zdecydować czy chcę być Beatą Tyszkiewicz czy raczej Krystyną Loską? Chciałam iść do szkoły teatralnej, ale przypadek sprawił, że już w liceum zaczęłam pracować w radiu. Pojechałam do Warszawy na kurs dla dziennikarzy radiowych. Wysłali nas do Sejmu i nagle zobaczyłam, że moi idole polityczni: Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń są na wyciągniecie ręki. Że mogę zrobić wywiad z Lechem Wałęsą! Nota bene pierwszy mi się skasował. Dostałam nowy sprzęt do testowania i skończyło się to katastrofą. Wtedy zrozumiałam, że to jest to, co chcę robić. Być w centrum najważniejszych wydarzeń.

Dwa lata później wysiadłaś na Dworcu Centralnym z jedną walizką?

(śmiech). Nawet nie z walizką, ale z wielką, plastikową torbą w paski, jaką nosiło się na bazarach, w której miałam śpiwór, patchwork uszyty przez moją mamę, budzik elektryczny i metalowy kubeczek do ugotowania herbatki. Jak Koziołek Matołek z tobołkiem! Z Legnicy jechałam całą noc pociągiem, wysiadłam na Centralnym o 8 rano i to był jedyny raz kiedy spałam na dworcu. Musiałam jakoś przetrwać do południa, bo wtedy byłam umówiona z właścicielką kawalerki. Na miejscu okazało się, że mieszkanie jest kompletnie puste. 20 metrów przestrzeni, na podłodze linoleum. Rozłożyłam śpiwór, przykryłam się patchworkiem i nastawiłam budzik. Na drugi dzień rano szłam do pracy w Radiu Eska. Moja pierwsza praca w Warszawie. Po kilku tygodniach rodzice wynajęli starego Żuka i przywieźli mi meble z mojego pokoju. Pomalowałam je na fioletowo, a starą lodówkę cioci, którą mi oddała - na zielono. Miałam kolorowe mieszkanie, choć wciąż ubierałam się na szaro.

Zabawne zderzenie... Jesteś jedynaczką, rodzice bali się o Ciebie?

Chyba nie, bo myśleli, że jadę do stolicy na chwilę. Zaraz przekonam się, że ten świat jest za duży, za trudny i wrócę. Czekali na mnie. Ale nigdy nie mówili: „Nie jedź, nie rób tego, nie wolno ci, nie poradzisz sobie". Tylko: „No, świetnie, Beatka odkrywa nowe lądy". Wierzyli w moją odwagę.

Jak do Ciebie mówią?

Beatka. Czasami Beaciu. Ja do swoich rodziców nigdy nie powiedziałam: tato, mamo.

Tylko?

Mamusi, tatusiu. Do dzisiaj.

Jakie miałaś wtedy wyobrażenie o miłości? Co myślałaś o mężczyznach?

Nic nie myślałam. Byłam nastawiona na to, że teraz pracuję. To mnie fascynowało. Pracowałam dzień i noc. W ciągu dnia latałam z mikrofonem jako reporterka, a w nocy robiłam serwisy informacyjne w radiu, spałam po dwie godziny. Uwierz mi, chciałam tylko pracować.

Wierzę, ale w końcu miłość Cię dopadła.

Mój późniejszy mąż i tata Janka był z Warszawy, zaopiekował się mną. Zamieszkaliśmy razem w tej mojej kawalerce na dwudziestu metrach z rowerem i wielką deską do prasowania. W pewnym momencie tak strasznie zapragnęłam mieć dziecko, że Jaś pojawił się na świecie. To jest dla mnie najważniejszy człowiek, a macierzyństwo to największa przygoda życia. Małżeństwo nie przetrwało, ale mamy wspaniałego syna i wspólny front jeśli chodzi o wychowanie Jaśka. Choć tak naprawdę już nie trzeba go wychowywać. W styczniu skończył 19 lat.

Co mu kupiłaś w prezencie?

Dofinansowałam mu kolejny wyjazd. Jasiek uwielbia podróżować. Pracuje, a to co zarobi, odkłada i wydaje na podróże. Fascynują go miasta - kompozycja, struktura ludności, architektura, komunikacja. Czyta mnóstwo książek na ten temat, przewodniki, nawet statystyki. Oprócz zdjęć wysyła mi z wyjazdów smsy w stylu: „a wiesz, jakie jest PKB Rumunii?"

Za trzy miesiące Jasiek zdaje maturę, co potem?

Chce studiować. Jeszcze nie wybrał kierunku, który by go zainspirował, ale myślę, że to będzie bliskie socjologii albo politologii. Bardzo interesuje się społeczeństwami i sporo na ten temat wie.

Radzisz mu?

Raczej wspieram, jak mnie wspierali moi rodzice. Uważam, że chronienie dziecka za wszelką cenę przed odpowiedzialnością za własne wybory, decydowanie za niego albo obrażanie się, że nie chce iść drogą, która nam odpowiada, to nie jest wychowanie. Wychowanie to bycie przy dziecku, powtarzanie mu: „Kocham cię. Cokolwiek w życiu zrobisz, na pewno sobie poradzisz. Wierzę w ciebie" . To są mantry, które trafiają do pamięci długotrwałej. Pozytywne myślenie o sobie i o świecie, to moja broń i pancerz, który mnie chroni.

Krzyczałaś na niego kiedy rozrabiał?

Mało rozrabiał, a jeśli już zrobił jakąś głupotę, to wolałam rozmowę. Oczywiście zdarzały się chwile złości, szczególnie w okresie jego dojrzewania, burzy i naporów. Krzyczeliśmy, płakaliśmy, ale nie było w tym nigdy niczego, co mogłoby którąś stronę obrazić czy zranić. Szybko mijało. Przychodził sms: „Dobra, już nie chcę się kłócić". Na co dzień dużo rozmawiamy, na każdy temat, jesteśmy bardzo zżyci. Nie widujemy się w ciągu dnia, bo ja mam sporo zajęć, a Jasiek jest w szkole albo w pracy i ma już swoje życie, ale kiedy tylko się da - gadamy, oglądamy filmy. Cieszę się, że jeszcze lubi ze mną wyjeżdżać.

Przyjaźnicie się

Bardzo. To świetny układ, oparty na zaufaniu, szacunku i partnerstwie. Ostatnio pojechaliśmy na kilka dni do Kopenhagi. Było fantastycznie. Kiedy wyjeżdżamy, jestem spokojna, bo Jasiek potrafi się wspaniale poruszać, nawet w nowych miejscach. Ma doskonałą orientację, sieć komunikacyjną zapamiętuje w sekundę. Uwielbiam wspólny czas. Oboje wciąż zachwycamy się światem, czasem jak dzieci - z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi buziami. Jesteśmy wrażliwcami, kolekcjonujemy wspomnienia i wolimy czuć, a nie mieć. Nie mamy problemu z mówieniem o uczuciach i emocjach. To miłe dostać ni stąd ni zowąd sms: „Kocham cię najbardziej na świecie". Albo: „Jesteś najlepszą mamą ".

Reklama

Nowy wywiad w VIVIE! w kioskach od 20 lutego!

Marlena Bielinska/Move Pictures
Marlena Bielinska/Move Pictures
Reklama
Reklama
Reklama