Wspomnienie Barbary Falandysz. Oto wywiad z "Vivy!" z 2003 roku
Barbara Falandysz, znana prawniczka, zmarła po rocznej walce z chorobą nowotworową. Miała 56 lat. – Była wspaniałą kobietą, bardzo ciepłą i dowcipną osobą. Kochała życie – mówił o niej prawnik Jacek Kondracki w rozmowie z TVN24.
Barbara Falandysz była żoną Lecha Falandysza, również prawnika, który zmarł w 2003 r. Przyczyną jego śmierci był rak trzustki. Krótko po odejściu męża udzieliła "Vivie!" wzruszającego wywiadu. Przypomnijmy, co wtedy mówiła.
- Dlaczego zgodziła się Pani na tę rozmowę?
Żeby ta czara przelała się. Syn pyta: „Mamo, po co ciągle słuchasz tych samych melodii?”. Po to, żeby się nacierpieć. Żeby któregoś dnia obudzić się i powiedzieć: już dość. Całe życie człowiek stara się zatrzymać czas, a teraz chętnie by go pośpieszył. Nie da się.
– Śni się Pani mąż?
Nie. Może dlatego, że tak głęboko czuję, że on nie żyje. Przez rok jego ciężkiej choroby przygotowywałam się do tego rozstania. Prowadziłam nawet taki trening, podglądając w wyobraźni scenę, w której do mnie dzwonią ze szpitala z wiadomością, że Leszek...
– Pani sobie układała w głowie taki scenariusz?
Raczej trenowałam, jak się zachować w takiej sytuacji.
– I sprawdziło się?
W przybliżeniu. Polecam ten trening osobom, które jeszcze nikogo nie pochowały.
Rodzina Falandyszów
– Takie mówienie o śmierci to wciąż łamanie tabu?
Człowiek umiera dzisiaj samotnie i bardzo higienicznie. Wiele razy zastanawiałam się, czy mąż nie powinien był pożegnać się z nami w domu. Po ataku nadciśnienia przypominającym padaczkowy przestraszyłam się, że mogę sobie nie poradzić i podjęłam decyzję o pozostawieniu go w szpitalu. Pan Bóg był tak łaskaw, że te ostatnie dwa tygodnie dzieci miały zimowe ferie i mogły zostawać na noc przy tacie na zmianę ze mną.
– Pamięta Pani ten ostatni wspólny dzień?
Był taki słoneczny. Niezwykły. Odwiedziny na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej, bo tam leżał nieprzytomny od kilku dni mąż, było między 16. a 17. Wybieraliśmy się właśnie do szpitala i dzieci poganiały mnie. Przeglądałam papiery i wpadł mi w ręce billing telefoniczny. Był tak wysoki, że rozpoczęłam dochodzenie. Podejrzenie padło na syna, który ciągle wisi na telefonie. Nie przyznał się, a mnie spokoju nie dawał powtarzający się numer, więc wykręciłam go. Mówię: „Dzień dobry. Mówi Barbara Falandysz. Z państwa numerem przeprowadzono w grudniu dużo rozmów. Czy ja mogłabym się dowiedzieć, do kogo należy telefon?”. A tu słyszę głos jakoś mi znajomy: „Ja znam pani męża i podziwiam. Jak on się czuje?”. „Ale z kim ja mam przyjemność?”, pytam i słyszę „Wojciech Jaruzelski”.
I nagle oświeciło mnie. Przecież znajoma skontaktowała mnie z Barbarą Jaruzelską, która zasugerowała mi pewien ziołowy lek. Przegadałyśmy kilka godzin. Bardzo mnie wspierała. A teraz pan generał mówił do mnie: „Bardzo ceniłem pani męża za to, że nie był zapiekły, że miał dystans do wielu spraw, i za to, że był fachowcem w swojej dziedzinie”. Pojechałam do szpitala. Było po czwartej. Leszek zmarł piąta siedemnaście, o tej samej porze, o której zazwyczaj wychodziliśmy od niego. Zdążyłam mu szepnąć do ucha, że ma pozdrowienia od pana generała Jaruzelskiego. Jego postać w przedziwny sposób przewinęła się przez nasze życie.
– Przez pana generała 22 lata wcześniej nie mogliście wyjechać do Stanów.
W jakimś sensie również przez niego nie rozwiodłam się, bo pobraliśmy się z Leszkiem po to, żeby wyjechać do Stanów na przyznane mu stypendium. Złożyłam zastrzeżenie, że zaraz po powrocie rozwiedziemy się. Najbliższy termin w urzędzie to był 22 grudnia 1981 roku, o czym dowiedzieliśmy się 11 grudnia. To był przyspieszony ślub, nawet bez specjalnych ubrań, bez obrączek, mąż spóźnił się godzinę, bo miał wykład na Uniwersytecie, a podwiózł go sąsiad. Świadkowej zabrałam kwiaty, które miała mi dać po ślubie, bo nie miałam wiązanki. Przez stan wojenny nie wyjechaliśmy do Stanów, więc nie mogłam się rozwieść. Dopiero pięć lat później wzięliśmy ślub kościelny.
Ślub Barbary i Lecha
– Myśli Pani, że miała szczęście?
Tak. Niejednokrotnie o tym myślałam i prosiłam Pana Boga, że skoro jest tak wiele poważniejszych spraw na świecie, jak głód, wojna, choroby, żeby patrzył w tamtą stronę. Żeby do nas nie musiał zaglądać, bo u nas jest wszystko w porządku. Ciągle płynęliśmy na fali wznoszącej i czułam, że w pewnym momencie trzeba spaść.
– Jak szczęście do człowieka przychodzi?
Po cichu, w niezauważalny sposób. Skrada się i jest.
– Dobraliście się, jak w korcu maku. Na Wasze małżeństwo patrzono z podziwem, może nawet z zazdrością.
Wiele razy od znajomych słyszałam, że jesteśmy najlepszą parą, jaką w życiu poznali. Dzieciom powtarzałam, że mogą mnie lubić albo nie, ale jednego mi nie odmówią: że takiego znalazłam im fantastycznego ojca. Byłam dumna, bo wiedziałam, że mam skarb. Za młodu byłam kochliwa, ale jak poznałam Leszka, to od razu wiedziałam, że to mężczyzna mojego życia. Był starszy ode mnie o 17 lat, ale kiełbie we łbie miał cały czas. Był bardzo młodzieńczy.
– Przy młodszej żonie też się pewnie bardziej starał?
Taki po prostu był. Lubił sport. Czasami myślałam, że tenis kocha bardziej ode mnie. Uwielbialiśmy tańczyć. Żyliśmy razem, a nie obok siebie. Mieliśmy podobne zainteresowania. Śmieliśmy się z tych samych dowcipów. Potrafiliśmy całą noc przegadać.
– A w jaki sposób rozmawialiście o chorobie?
Na początku w ogóle. Wierzyliśmy, że to minie, że szybko z tego wyjdzie. Był pod wspaniałą opieką lekarską. Kiedy mówił mi, że dzisiaj niedobrze się czuje, to żartowałam: „A kto się dzisiaj dobrze czuje!”. Kiedy choroba nasiliła się na przełomie jesieni i zimy, uzasadniałam to zmianą pogody. Tłumaczyłam, że każdemu chce się spać, bo dzień jest krótki. Każdy jest trochę przemęczony, bo prezenty trzeba kupować, święta szykować. Mówiłam: „Zobaczysz, na Nowy Rok przybywa dnia na barani skok. Będziesz się czuł lepiej”.
Lech Falandysz był 17 lat starszy od swojej żony
– A wierzyła Pani w to, co Pani mówiła?
Zawsze jest nadzieja.
– Żegnaliście się jakoś?
Nie. Gdy popłakiwałam po kątach, to mówił mi: „Baśka, daj spokój, jeszcze będzie czas na płacz”. Ze względu na chorobę musieliśmy w trybie przyspieszonym przeprowadzić się do nowego mieszkania. W starym domu były strome schody i zaczął przeciekać dach. Myślałam, że przeprowadzając się zostawimy przeszłość za sobą i Nowy Rok zaczniemy z czystym kontem. Nie udało się. Do nowego domu wprowadziliśmy się tuż przed Wigilią.
– I czego życzyliście sobie przy opłatku?
Tego samego, czego już od dawna sobie życzyliśmy przy każdej okazji: zdrowego ojca.
– Nowotwór trzustki, śledziony, wątroby. Przyczyną mógł być alkohol?
Problem z alkoholem skończył się jakieś 20 lat temu. Ale może? Może i papierosy. Ale najpewniej napięcie spowodowane nagonką na Falandysza. W pewnym momencie jakimś ludziom zaczął przeszkadzać. Był indywidualistą i nie miał za sobą grupy, która by go wspierała.
– Z polityki wycofał się dawno?
Tak, ale odcinał kupony od faktu, że był znakomitym prawnikiem. I w dodatku znanym.
– I prowadził sprawy kilku osób z tak zwanego świecznika, które w opinii publicznej nie wypadały kryształowo.
Na tym polegała jego praca. Jego nie obciążało prowadzenie samej sprawy, bo lubił grę, ale jej konsekwencje, ta cała atmosfera tworzona wokół jego pracy. Niektórzy atakujący go niejednokrotnie korzystali z jego pomocy.
– Dziś same zaszczyty. Jest Pani szanowaną wdową. Odbiera odznaczenia. Kondolencje. Mąż został pochowany w Alei Zasłużonych na Powązkach Wojskowych. Na pogrzeb przyjechał prezydent Lech Wałęsa.
Od ludzi niczego nie oczekiwałam, a jeżeli mnie zaskakują, to w większości pozytywnie. Spłynęła na mnie fala ciepła. Mam duże oparcie w rodzinie i we wspólniku męża, Robercie Smoktunowiczu, który traktował Leszka jak ojca. Niektórzy boją się do mnie odezwać, nie znając stopnia mojego cierpienia. Nie chcieliby mnie urazić. Dwa dni po śmierci męża przyszedł list od pani Danuty Waniek z ofertą pomocy. Wielu osobom jeszcze nie podziękowałam. Do pewnych rozmów nie dojrzałam.
Barbara Falandysz w "Vivie!" w 2003 roku
– Zastanawia się Pani, co dalej robić?
20 lat temu skończyłam prawo i nigdy nie pracowałam w zawodzie. Robert, który chce utrzymać nazwisko męża w nazwie kancelarii, podał mi rękę, proponując spółkę. Dużo będę musiała sobie przypomnieć i przestawić się na inne myślenie. Mąż mnie rozpieścił. Wszystko mi było wolno. Zawsze wiedziałam, że jak wpędzę się w jakieś tarapaty albo palnę gafę, to on mnie z tego wyciągnie. Jego autorytet pracował na mnie, a teraz ja muszę zapracować sama na siebie. Mam czworo dzieci, mam kredyt do spłacenia, mam dom do rozbiórki i działkę do sprzedania, a poza tym mnóstwo bieganiny po urzędach i papierkowej roboty.
– Nie ma za dużo czasu na łzy?
Na to się zawsze znajdzie czas, w dodatku widzę, że im dalej, tym coraz gorzej. Coraz bardziej boli. Ale po co dzieciom taka zapłakana w kącie matka?
– Jak one to przeżywają?
Czasem razem siedzimy w tym „kącie”. Przypominamy sobie też wspaniałe momenty. Jakieś anegdotki. Powiedzonka ojca. Albo kombinujemy, co on w tej konkretnej sytuacji powiedziałby. Żałuję, że nie zdążył poprowadzić córek do ołtarza. Najmłodsza ma 11 lat. Mam nadzieję, że dzieci z tą stratą jakoś sobie poradzą prędzej czy później. W pewnym momencie znajdą partnerów. Ułożą sobie życie. Dla mnie to jest jednak wielka strata. Wyrwa. Męża znałam dłużej, jak własnego ojca. 25 lat. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam 19 lat.
– Zdarza się Pani nakryć do stołu dla sześciu osób?
Nie. Inaczej. Kiedy mąż chorował, sama załatwiałam wiele rzeczy i łapałam się na tym, że często mówiłam „ja”. Mówiłam, że mam z czymś kłopot, a to był nasz wspólny kłopot, a teraz, gdy zostałam sama, to cały czas mówię „my”...
Rozmawiała Sylwia Borowska