Reklama

Pojechał do Etiopii i do Mali. Po to, by zobaczyć miejsca… najbrzydsze. "Jestem oczami, uszami, węchem i wzrokiem tych, którzy nigdy tam nie byli" - mówi "Urodzie Życia" ambasador UNICEF-u Artur Żmijewski.

Reklama

- Kim jest Abimata?
Kiedy ją poznałem, miała 15 dni. Dziś powinna mieć 12 tygodni. Jej matka, Kadia, umarła przy porodzie. Druga żona jej ojca nie chciała się nią zająć. Abimata została więc oddana pod opiekę szwagierce ojca, która jest osobą ponad 50-letnią. Czyli, jak na malijskie standardy, stoi nad grobem. To dziecko, kruszyna, jest karmione mlekiem w proszku. Ale mleko trzeba rozrobić w wodzie. A dostęp do wody i jej jakość to tam ogromny problem. Dziewczynka ma małe szanse na przeżycie.

- Jej matka zmarła podczas porodu. Wioska, w której urodziła się dziewczynka, położona jest zaledwie 17 kilometrów od szpitala. W Polsce często większe odległości pokonujemy w drodze do pracy.
Czasem, kiedy jadę z jednego końca Warszawy na drugi, spędzam w samochodzie dwie godziny. W Mali pokonanie 17 kilometrów to cała wyprawa. Pamiętam, jak kilka lat temu, również z UNICEF-em, byłem w Etiopii. Dojechaliśmy do jednej z wielu podobnych sobie wiosek. Ktoś podszedł do nas i powiedział: z tych chmur za 10 minut spadnie deszcz, jeżeli nie wyjedziecie w tej chwili, to nie wyjedziecie przez najbliższy tydzień. Szybko zapakowano nas do samochodu – ledwo zdążyliśmy. Tam deszcz rozrywa drogi. Osioł albo skuter to często jedyny środek transportu, którym można przewieźć ciężarną. I trzeba modlić się o to, by nie dostała krwotoku. Niejedna kobieta zmarła w takiej drodze.

- Mali nie jest pana pierwszą wyprawą z UNICEF-em. Wcześniej była Etiopia. Współpracuje pan z Polskim Komitetem Narodowym UNICEF-u od ponad ośmiu lat. Da się przygotować psychicznie na to, co tam się zastaje?
Zawsze na miejscu zdaję sobie sprawę, że to poza spektrum mojej wyobraźni. Nie jestem w stanie uwierzyć w to, co widzę. Oczywiście, z czasem człowiek się z tym jakoś oswaja, ale nigdy do końca. Większość ludzi z tak zwanego cywilizowanego świata, żyjących na co dzień w dobrobycie, jedzie tam, aby zobaczyć najładniejsze, najciekawsze miejsca i rzeczy. Misja UNICEF-u pokazuje rzeczy najprawdziwsze, czyli ten świat najbrzydszy.

Marcin Suder/Unicef

- Odwracał pan wzrok?
Nie. Staram się tego nie robić. Czasem przymrużę oczy. Taki wentyl bezpieczeństwa. Ale w końcu po to tam jadę, aby tę prawdę zobaczyć, żeby później ludziom w miarę wiarygodnie o tym opowiedzieć. Jeżeli sam nie zechcę poczuć tamtej rzeczywistości do głębi, to nie zdołam tego zrobić w ogóle. Inaczej nie umiałbym zrozumieć emocji ludzi, których spotykam na miejscu. Dzięki podróżom do ich świata uświadamiam sobie, że tak naprawdę większość ludzi na Ziemi żyje w warunkach, które zasługują na pomoc. Często lepianka z klepiskiem do spania, z wiązką słomy pod głową jest ich jedynym dobytkiem. Nie mają nic więcej. To my żyjemy w enklawie. W naszej zachodniej cywilizacji często uważamy się za pępek świata. Tymczasem jesteśmy zaledwie częścią, i to niewielką. Częścią uprzywilejowaną.

- Wiele osób patrzy krytycznie na niebieską koszulkę z białym logo. Uważają, że u nas też jest dużo biedy, że lepiej pomagać tym, którzy są obok.
Bo nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak ludzie mogą i muszą żyć. A tak w XXI wieku żyć nie powinni. Mamy wobec nich dług. Kiedyś czerpaliśmy garściami z afrykańskich ziem. Jeżeli jedynymi osiągnięciami, które mielibyśmy tam po sobie pozostawić, byłyby blacha falista na domkach, motorower i komórka, to jest to zdecydowanie za mało. Tym ludziom absolutnie należy się pomoc. To, że tego nie dostrzegamy, utrudnia zwyczajne odruchy solidarności. Kiedy przyjmowałem funkcję Ambasadora Dobrej Woli, nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Uświadomiłem to sobie dopiero podczas pierwszej misji w Etiopii, a właściwie po powrocie, gdy musiałem wszystkim tłumaczyć, jak to wygląda. Jestem ustami i uszami, węchem i wzrokiem ludzi, którzy nigdy tam nie byli. Muszę to wszystko przekazać w wiarygodny sposób Kowalskiemu, bo to w jego imieniu tam jeżdżę. Wielką daje mi radość, gdy Kowalski zrozumie, że to autentyczna potrzeba. Koszt jednego SMS-a jest mniejszy niż koszt litra paliwa. A my za tę kwotę kupujemy kilka szczepionek na polio, gruźlicę i odrę.

- Która z wielu potrzeb jest w Mali najbardziej paląca?
Wszystko zaczyna się od edukacji. Raz: edukacja dotycząca higieny, rzeczy najprostszych; dwa: nauka czytania, pisania, liczenia; trzy: myślenia. Dzieciak, który będzie umiał czytać, będzie czytał książki, a jak będzie czytał książki, to będzie czytał o świecie, który jest inny. Nie zamknie się w miejscu, które widzi, nie będzie miał wyobrażenia wyłącznie obrazkowego. A to sprowokuje marzenia i pytania, wśród których znajdzie się pytanie o przyszłość, o to, kim chciałby być.

Marcin Suder/Unicef

- Ale czy poczucie, że ta pomoc z zewnątrz to tylko kropla w morzu potrzeb, nie zniechęca do pomocy w ogóle?
Nie zniechęca, ponieważ widziałem efekty tej pomocy. Widziałem radość dzieci, które wyzdrowiały. Widziałem szczęście ich rodziców. I nawet jeśli nie wiem, jak potoczą się dalsze losy tych, którym pomagamy, to nie zmienia mojego przekonania, że każdy człowiek na tę pomoc zasługuje i każde życie jest ważne!

- Świat wartości zależy od szerokości geograficznej?
Nie wydaje mi się. Inna jest kwestia podejścia do wartości, szczególnie tych duchowych. Tam świat duchowy jest bardziej powszechny. Nikogo nie trzeba przekonywać, że w naszej cywilizacji jest odwrotnie. Nie jest sztuką pojechać tam z kolejną misją humanitarną, zawieźć mleko, masło i chleb. Sztuką jest pomoc w uświadomieniu, że często proste czynności i wiedza mogą pomóc w przeżyciu. Nie można wybierać: dać im rybę czy wędkę. Musimy dać im rybę i jednocześnie nauczyć, jak się korzysta z wędki.

- Po co to panu? Mocna pozycja w kinie, szczęśliwa rodzina, dom. Nie byłoby łatwiej usiąść wieczorem przed kominkiem z cygarem i whisky?
Od lat nie palę, a whisky piję okazjonalnie. Dostałem od życia, od ludzi tak dużo, że moim obowiązkiem jest dzielić się choć częścią. Wierzę, że energia, którą dajesz, wraca. I nie chodzi o egoistyczne: ja ci dam, ty mi kiedyś oddasz. To zwyczajne: skoro mogę, to chcę. Wcale nie uważam, że robię wiele. Czym jest kilka, kilkanaście dni na misji? W dodatku wracam bogatszy, niż wyjeżdżam – o wiedzę, doświadczenia, świadomość, punkt odniesienia. Oni zostają.

Marcin Suder/Unicef

- Ktoś może pomyśleć: OK, Żmijewskiemu za rok stuknie pięćdziesiątka i szuka nowego sposobu na realizowanie siebie.
Pogodziłem się z upływem czasu, nie boję się go. Pogodziłem się z tym, że świat się zmienia i ja się zmieniam. Nawet z okularami na nosie się pogodziłem. Bywało mi wygodniej i bywało mi sprawniej, ale nie czuję potrzeby, by z tym walczyć. Mogę to zaakceptować z godnością albo być w tym śmiesznym. Tej drugiej ewentualności wolałbym uniknąć. W jednym przedstawieniu w Teatrze Narodowym zmarł jeden z kolegów. Został zastąpiony przez kolejnego. Później zmarł kolejny i też został zastąpiony. A przedstawienie trwało. Staram się mieć dystans, żeby nie zwariować. Bez dystansu się nie da. Nikt z nas nie jest niezastąpiony. Świat bez nas będzie trwał, nie zawali się. Ja tylko mogę nie dać dupy w tym wszystkim, muszę przekazać moim dzieciom to, co jest w życiu ważne. Moje „ambasadorowanie” to nie kwestia tego, że za rok skończę 50 lat. Po prostu pamiętam czasy, kiedy UNICEF pomagał Polakom. Mamy cholernie krótką pamięć. Przecież dopiero na początku XXI wieku jako Polska uzyskaliśmy prawo do organizowania takich akcji. Wcześniej byliśmy wyłącznie ich beneficjantami. To zobowiązuje, by oddać. Zobowiązuje każdego, nie tylko mnie. Będę umierał ze świadomością, że my jako UNICEF, jako Polacy zapaliliśmy nadzieję w niejednym człowieku. Świat pędzi. Trzeba zaakceptować to z godnością.

Rozmawiał Dawid Kubiatowski

Jeżeli chcesz pomóc lub dowiedzieć się więcej, wejdź na: unicef.pl/Afryka

Cały wywiad z Arturem Żmijewskim w nowym numerze magazynu "Uroda Życia", styczeń 2016.

Reklama

Bartek Wieczorek / LAF AM
Reklama
Reklama
Reklama