Reklama

Przyszłość córki jednego z najważniejszych polskich marszandów, kolekcjonera i mecenasa sztuki mogła być przesądzona, ale Anna Starmach pokierowała nią inaczej. ,,Miałam być malarką, artystką wybitną. Przeciętność nigdy mnie nie interesowała. Zawsze chciałam być wielka (śmiech)", zdradza w nowej VIVIE!. Jako dziewięciolatka wiedziała, że nie połączy swojej przyszłości ze sztuką. Przerwała swoją karierę i oznajmiła rodzicom, że nie jest w tym wcale taka dobra i przestała chodzić na zajęcia plastyczne. Jak wyglądała jej droga do sławy? Kiedy odkryła swój talent do gotowania? O wszystkim Ania Starmach opowiedziała Beacie Nowickiej!

Reklama

Te Pani dziecięce obrazki wiszą jeszcze na ścianach u rodziców?

U moich dziadków cały korytarz był obwieszony moimi pracami. U rodziców są zdjęcia. A ja już marzę o pierwszej laurce mojej córki, u mnie zawiśnie na zawsze (śmiech).

Żeby poznać siebie, trzeba cofnąć się do dzieciństwa, tam wszystko się zaczęło. Jaka Pani była w dzieciństwie?

Od małego byłam bardzo odpowiedzialną dziewczynką. Moja młodsza siostra Agata urodziła się, kiedy ja miałam sześć lat. Mnie i chyba już wtedy moim rodzicom wydawało się, że jestem bardzo dorosła. Chodziłam do zerówki, świetnie się uczyłam, nikt ze mną nie odrabiał lekcji, robiłam to w szkole, sama się ubierałam, sama sprzątałam, sama sobie organizowałam życie. Rodzice przyznają, że byłam dzieckiem mało absorbującym.

To pasuje do Pani perfekcjonizmu.

Mieszkaliśmy w centrum Krakowa, przy Plantach, tata codziennie odprowadzał mnie do szkoły na ulicę Świętego Marka. Po szkole często wpadałam do galerii rodziców na Rynku Głównym, tam spędzałam chwilę, przyglądając się ich pracy, i szłam na zajęcia dodatkowe. W domu zawsze czekała na mnie mama i obiad. Już rano, wychodząc do szkoły, pytałam mamę, co będzie na obiad, i potem przez cały dzień marzyłam, co sobie zjem. Jeśli to była zupa pomidorowa albo makaron z sosem bolońskim, który nie miał nic wspólnego z klasykiem, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, nie mogłam doczekać się, kiedy wrócę do domu i zjem wielką porcję.

Czyli sztuka kulinarna i sztuka wyższa przeplatały się przez Pani życie od początku. A jednak po maturze wybrała Pani historię sztuki. Jakie malarstwo najbardziej się wtedy Pani podobało?

Bardzo ceniłam i cenię nadal, ale to chyba wynika z zainteresowań moich rodziców, dzieła abstrakcyjne. Mój tata uwielbia Mondriana, więc ja po nim uwielbiam Mondriana, choć wolę chyba abstrakcjonistów rosyjskich. Cenię Kandinsky’ego za dzieła pełne ekspresji i dynamizmu i za nieoczywiste nawiązania barw do dźwięków. Choć mistrzostwem jest dla mnie pochwała prostoty, idealny „Czarny kwadrat na białym tle” Malewicza.

Co dzisiaj powiesiłaby Pani u siebie na ścianie, gdyby miała kilka zbędnych milionów?

Pokochałam olbrzymią miłością prace Basquiata. W pewnym momencie swojego życia poczułam, że jestem już dorosła, ale wciąż chciałam od tej dorosłości uciec, a te obrazy mimo tego, że dojrzałe, są jednocześnie tak bardzo dziecięce, mają w sobie tę nieposkromioną radość. Jestem osobą, która lubi otaczać się pozytywnymi dziełami: obrazami, muzyką, filmami. Nigdy w życiu nie powiesiłabym u siebie obrazu Beksińskiego, dla mnie to jest energia ponura. Ale nie narzekam. Jeśli chodzi o to, co mogę realnie mieć na ścianach, wybór mam dość spory z kolekcji rodziców, którzy zezwalają, żebym sobie pożyczała.

Szczęściara… Pierwszy obraz, który tata Pani wypożyczył?

Kiedy wyprowadziłam się z domu, zapytałam tatę, czy mogę mieć u siebie na ścianie obraz Kantora z cyklu „Multipart”, przedstawiający białą parasolkę na białym tle. Tata nie był jakoś szczególnie entuzjastyczny, ale pożyczył mi go. Teraz już wie, że wcale nie pożyczył, tylko podarował, bo ja już nigdy mu tego nie oddam (śmiech). Inne prace krążą, zmieniają się, część, niestety, idzie na sprzedaż, część na wystawy. Miałam taki mały obraz Edwarda Krasińskiego, czerwona kropka na białym tle w złotej ramie. Wisiał u mnie przez lata i nagle tata mówi, że potrzebuje „kropkę” na wystawę. Ściągnęłam ją ze ściany z wielkim smutkiem. Powiedziałam nawet do taty: „Wiesz co, zostawię ten gwóźdź pusty, bo jeśli od razu zawiesimy tu coś nowego, to ona już nigdy nie wróci”. Tata obiecał, że wróci. Zobaczymy.

(...)

W Waszej rodzinie to się chyba dziedziczy w genach… Podoba mi się w Pani życiorysie ta nieustępliwość. „Skażona” sztuką uparcie szukała Pani swojej własnej drogi.

Kiedy wyjechałam do Francji na kurs w Le Cordon Bleu, miałam 21 lat. Do tej pory podziwiam swoją odwagę, bo w domu rodzinnym było mi tak dobrze. Rodzice mnie za bardzo nie ograniczali, to był ciepły, otwarty dom, studiowałam historię sztuki, wiedziałam, co po tych studiach może nastąpić i nie była to zła opcja. I nagle ten Paryż. Po raz pierwszy we własnym mieszkaniu – służbówka, piąte piętro bez windy, całe 20 metrów kwadratowych, ale z osobną miniaturową kuchnią. Dachy Paryża z okna, szkoła kucharska za rogiem. Wszystko działo się tam naraz. Czułam olbrzymi niepokój i niepewność. Miasto znałam, Paryż jest wspaniały, ale jest też miejscem, gdzie można być bardzo samotnym. Wiedziałam, że albo to będzie sukces, albo porażka z przytupem. Czarne albo białe.

Wróciła inna Ania?

Wyjechałam pod koniec sierpnia, wróciłam po półtora roku, faktycznie inna, zmieniona. Mama nigdy nie ukrywała, że moja decyzja była dla niej szokująca. I przez pewien czas chyba wewnętrznie nie mogła się z nią pogodzić. Kiedy przyjechałam pierwszy raz z Paryża do domu, chciałam rodzicom pokazać, czego się tam nauczyłam. Zapowiedziałam, że organizuję wielką kolację, a oni zaprosili na nią znajomych. Pamiętam, że gotowałam w moim stroju kucharskim ze szkoły, do tej pory mam ten fartuch i nigdy go nie oddam. No i jak podawałam te dania: jedno, drugie, trzecie… – bo to była kolacja degustacyjna, składająca się z dziewięciu dań – mama na mnie spojrzała i powiedziała: „Dziecko, widzę, że ty jesteś szczęśliwa. Teraz zrozumiałam, że tego potrzebowałaś”.

Reklama

Poczuła Pani ulgę?

Tak, bo ja przez lata szukałam tej swojej drogi, a jak ją wreszcie odnalazłam, szczęście po prostu ze mnie emanowało. Wszyscy wokół to widzieli. Wciąż pamiętam tę zmianę, kiedy z takiej jednak nieśmiałej dziewczyny, która jest bardzo ambitna, ale trudno jej tym swoim ambicjom sprostać, pomału rodziła się młoda kobieta wiedząca, czego chce, i osiągająca sukcesy w tym, co robi, bo mi w tej szkole kucharskiej świetnie szło, co mnie napędzało do działania. Wreszcie poczułam, że to jest to. Już nie muszę błądzić, bo znalazłam cel.

Adam Pluciński/MOVE
Reklama
Reklama
Reklama