Reklama

Ania Starmach dała się nam poznać w telewizji jako osoba stonowana, rozsądna i piekielnie zdolna. Okazuje się, że miłośniczka wypieków także w dzieciństwie była dziewczynką, o którą rodzice nie musieli się martwić. O pierwsze lata życia i jej rodzinny dom gwiazdę MasterChefa pytała Beata Nowicka.

Reklama

Żeby poznać siebie, trzeba cofnąć się do dzieciństwa, tam wszystko się zaczęło. Jaka Pani była w dzieciństwie?

Od małego byłam bardzo odpowiedzialną dziewczynką. Moja młodsza siostra Agata urodziła się, kiedy ja miałam sześć lat. Mnie i chyba już wtedy moim rodzicom wydawało się, że jestem bardzo dorosła. Chodziłam do zerówki, świetnie się uczyłam, nikt ze mną nie odrabiał lekcji, robiłam to w szkole, sama się ubierałam, sama sprzątałam, sama sobie organizowałam życie. Rodzice przyznają, że byłam dzieckiem mało absorbującym.

To pasuje do Pani perfekcjonizmu.

Mieszkaliśmy w centrum Krakowa, przy Plantach, tata codziennie odprowadzał mnie do szkoły na ulicę Świętego Marka. Po szkole często wpadałam do galerii rodziców na Rynku Głównym, tam spędzałam chwilę, przyglądając się ich pracy, i szłam na zajęcia dodatkowe. W domu zawsze czekała na mnie mama i obiad. Już rano, wychodząc do szkoły, pytałam mamę, co będzie na obiad, i potem przez cały dzień marzyłam, co sobie zjem. Jeśli to była zupa pomidorowa albo makaron z sosem bolońskim, który nie miał nic wspólnego z klasykiem, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, nie mogłam doczekać się, kiedy wrócę do domu i zjem wielką porcję.

Czyli sztuka kulinarna i sztuka wyższa przeplatały się przez Pani życie od początku. A jednak po maturze wybrała Pani historię sztuki. Jakie malarstwo najbardziej się wtedy Pani podobało?

Bardzo ceniłam i cenię nadal, ale to chyba wynika z zainteresowań moich rodziców, dzieła abstrakcyjne. Mój tata uwielbia Mondriana, więc ja po nim uwielbiam Mondriana, choć wolę chyba abstrakcjonistów rosyjskich. Cenię Kandinsky’ego za dzieła pełne ekspresji i dynamizmu i za nieoczywiste nawiązania barw do dźwięków. Choć mistrzostwem jest dla mnie pochwała prostoty, idealny „Czarny kwadrat na białym tle” Malewicza.

Co dzisiaj powiesiłaby Pani u siebie na ścianie, gdyby miała kilka zbędnych milionów?

Pokochałam olbrzymią miłością prace Basquiata. W pewnym momencie swojego życia poczułam, że jestem już dorosła, ale wciąż chciałam od tej dorosłości uciec, a te obrazy mimo tego, że dojrzałe, są jednocześnie tak bardzo dziecięce, mają w sobie tę nieposkromioną radość. Jestem osobą, która lubi otaczać się pozytywnymi dziełami: obrazami, muzyką, filmami. Nigdy w życiu nie powiesiłabym u siebie obrazu Beksińskiego, dla mnie to jest energia ponura. Ale nie narzekam. Jeśli chodzi o to, co mogę realnie mieć na ścianach, wybór mam dość spory z kolekcji rodziców, którzy zezwalają, żebym sobie pożyczała.

Szczęściara… Pierwszy obraz, który tata Pani wypożyczył?

Kiedy wyprowadziłam się z domu, zapytałam tatę, czy mogę mieć u siebie na ścianie obraz Kantora z cyklu „Multipart”, przedstawiający białą parasolkę na białym tle. Tata nie był jakoś szczególnie entuzjastyczny, ale pożyczył mi go. Teraz już wie, że wcale nie pożyczył, tylko podarował, bo ja już nigdy mu tego nie oddam (śmiech). Inne prace krążą, zmieniają się, część, niestety, idzie na sprzedaż, część na wystawy. Miałam taki mały obraz Edwarda Krasińskiego, czerwona kropka na białym tle w złotej ramie. Wisiał u mnie przez lata i nagle tata mówi, że potrzebuje „kropkę” na wystawę. Ściągnęłam ją ze ściany z wielkim smutkiem. Powiedziałam nawet do taty: „Wiesz co, zostawię ten gwóźdź pusty, bo jeśli od razu zawiesimy tu coś nowego, to ona już nigdy nie wróci”. Tata obiecał, że wróci. Zobaczymy.

Przemawia do mnie taka wizja zmieniającego się wnętrza.

U moich rodziców, którzy mają nieporównywalnie większy dom, jest w salonie jedna ściana wystawowa, gdzie zależnie od nastroju rodziców czy pory roku następuje zmiana ekspozycji. Tata dzwoni i mówi: „Zapraszam, zobaczcie co mam teraz”. I rzeczywiście wygląd tej ściany zmienia charakter całego salonu. Teraz akurat wiszą tam obrazy Jerzego Nowosielskiego, w tym dużo koloru czerwonego. Zawisły tuż po tym, jak urodziła się moja córka i te czerwone odcienie bardzo dobrze na nią wpływały. Potrafiła długo się w nie wpatrywać i z dużym zainteresowaniem. Tata śmiał się, że Jagna ma dobry gust, bo podobają jej się najlepsze obrazy.

(...)

Jaki obraz kobiety wyniosła Pani z tego bezpiecznego domu? Pytam, bo jestem ciekawa, czy na podstawie tego samego wzorca zbudowała Pani swoje życie?

Kiedy byłam młodsza, byłam bardzo radykalna. Teraz ten radykalizm nieco zelżał, więc u mnie wszystko jest tak, jak u moich rodziców, i nic nie jest tak, jak u moich rodziców. Z jednej strony rzeczywiście dla mnie najważniejsze jest życie rodzinne, mój mąż, moje dziecko, moi rodzice, siostry, teściowie i to są wartości, które wyniosłam z domu. Nieważne, na jakim spotkaniu był mój tata, w jakiej części Europy, z jak wielkim artystą i o jakie pieniądze w interesach chodziło, mój telefon był zawsze najważniejszy. Tata przepraszał i odchodził na bok, żeby ze mną porozmawiać. Do tej pory tak jest. Z mamą było podobnie. Wstawała, robiła nam śniadania, żegnała do szkoły, czekała z pysznym obiadem, miała czas, żeby przytulić, porozmawiać. Niby małe gesty, ale jak istotne. Dające poczucie, że jest się dla kogoś tak bardzo ważnym.

A z drugiej strony?

Po tacie chyba mam miłość do pracy. Tata kocha rodzinę, ale uwielbia też swoją pracę. Moja mama kochała rodzinę i pracę, ale jednak w pewnym momencie postawiła na rodzinę, bo chyba byłoby jej bardzo trudno, mając trójkę dzieci, spełniać się zawodowo. Ale może ja się teraz wymądrzam…

Reklama

Nie. Po prostu próbuje Pani opisać swoje odczucia.

Mówię mamie niemal codziennie, jak bardzo to doceniam i jak bardzo ją podziwiam. Ja mam jedno dziecko i opiekę babci, a czasami jest mi bardzo ciężko. Na razie nie wyobrażam sobie tego, że mogłabym zrezygnować z pracy, może też dlatego, że praca nie do końca mi na to pozwala. Ale kilka rzeczy odpuściłam i nauczyłam się odmawiać. Teraz częściej mówię: „Nie, nie mogę. Weekendy i wakacje są tylko dla rodziny”. Myślę, że pomału sama odkrywam, jak będzie wyglądała moja rodzina. Na ile powielam wzorce, a na ile jestem w kontrze do nich.

Adam Pluciński/MOVE
Adam Pluciński/MOVE
Reklama
Reklama
Reklama