Reklama

Od lat spełniona żona dyplomaty Iwo Byczewskiego. Matka dwóch wspaniałych córek. I choć ma na koncie wiele spektakularnych sukcesów – grała w filmach najbardziej uznanych polskich reżyserów, jak Wajda, Zanussi, Koterski czy Pieprzyca – przez lata brakowało jej pewności siebie. Marzyła m.in. o zagraniu Oleńki Billewiczówny w „Potopie”, jednak akurat to marzenie się nie spełniło – Jerzy Hoffman powierzył tę rolę Małgorzacie Braunek. Mimo tego jej dorobek budzi podziw. Anna Nehrebecka w młodości kojarzyła się z rolami delikatnych, subtelnych blondynek albo z wizerunkiem „panienki z polskiego dworku”. Taką rolę zagrała m.in. w „Ziemi obiecanej” jako Anka – narzeczona Karola Borowieckiego. A jaka jest prywatnie? Przypominamy wywiad z aktorką, który ukazał się Urodzie Życia w 2018 roku.

Reklama

Magdalena Żakowska: Czy Anna Nehrebecka chodzi na castingi?

Anna Nehrebecka: Nie.

Maciej Pieprzyca zadzwonił osobiście i zaproponował pani rolę w „Kruku”, serialu, który nakręcił dla Canal+?

Zadzwonił reżyser castingu albo ktoś z agencji. Ja żyję dziwnie, trochę z boku aktorskiego środowiska. Bardzo długo nie miałam agenta. Nie mogłam się do tego przekonać, chociaż sama kompletnie nie znam się na gażach, wynagrodzeniach, stawkach. Kiedy w końcu ktoś mnie namówił, żebym zapisała się do agencji, okazało się, że agencja chciałaby, żebym zrobiła sobie botoks i lifting.

Nie wierzę! To były jeszcze lata 90.?

Nie, to było już po moim powrocie z Brukseli, czyli pewnie 2007 albo 2008 rok. Sama pani widzi, że się raczej nie rozumieliśmy. Dziś oficjalnie jestem w agencji, ale reżyserzy przeważnie dzwonią osobiście. Z Maćkiem pracowałam wcześniej przy filmie „Chce się żyć” i od tego czasu marzyłam, żeby znowu się z nim spotkać na planie.

Zobacz także: Boczarska, Ogrodnik, Kot... Ich przemiany w filmowych bohaterów nie da się zapomnieć!

Odbierając Orła za rolę w „Chce się żyć”, powiedziała pani: „Dziękuję Maćkowi Pieprzycy, za to, że pamiętał, że jestem aktorką”. Gorzkie słowa.

Kiedy wyjeżdżałam z mężem do Brukseli, spodziewałam się, że odbije się to na mojej pracy. To była świadoma decyzja. Wiem, że przez to pewnie przepadło mi kilka ról, ale nie żałuję. Nie wyobrażałam sobie życia na odległość – ja tu, mąż tam, dzieci pomiędzy. To bez sensu.

Jednak po powrocie okazało się, że zawodowo jestem w gorszym punkcie, niż się spodziewałam. Naprawdę miałam poczucie, że świat o mnie zapomniał. Dlatego tak bardzo ucieszyłam się z roli u Maćka w „Chce się żyć” i – w serialu „Kruk”. Maciek jest bardzo wrażliwym, mądrym człowiekiem, nie nastawionym na karierę za wszelką cenę. Nie ma w nim cienia kokieterii.

To mi odpowiada. Tak się złożyło, że miałam akurat przerwę w próbach do „Wujaszka Wani” Iwana Wyrypajewa w Teatrze Polskim i w sesjach Rady Warszawy.

A gdyby nie było przerwy w sesjach?

To bym się zwolniła. Zdarza mi się to niezwykle rzadko, ale jestem przede wszystkim aktorką.

PAP/Andrzej Rybczynski

Sądząc po pani wypowiedzi z gali Orłów sprzed czterech lat, pewnie nie spodziewa się pani, że rola w „Kruku” będzie przełomem w pani karierze.

Nie wiem. Raczej nie. Gdyby pani znała mój charakter, nawet nie zadałaby pani tego pytania.

A jaki ma pani charakter?

Od zawsze cierpię na deficyt wiary w siebie. Uważam, że wszystko mogłam zrobić lepiej, a wszyscy byli lepsi ode mnie. I wszystkim się strasznie przejmuję.

A gdyby miała pani wybrać jedną swoją rolę – najważniejszą, najlepszą, z której pani jest najbardziej dumna?

Widzowie pamiętają mnie przede wszystkim jako Marynię Połaniecką z „Rodziny Połanieckich”. Ta rola do mnie przylgnęła…

…i zaszufladkowała. Już na zawsze została pani tą wrażliwą blondynką o delikatnym usposobieniu – tak było w „Ziemi obiecanej” i „Doktorze Judymie”.

Trudno, ja naprawdę lubiłam tę Marynię i w ogóle tego typu postaci! Kochałam Oleńkę Billewiczównę z „Potopu”. Strasznie chciałam ją zagrać, ale dowiedziałam się od Jerzego Hoffmana, że nie pasuję do ról kostiumowych.

Skąd pani słabość do tego typu kobiet?

Chyba z rodzinnego domu. Wychowałam się w olbrzymim szacunku do kobiet, do kobiecej wrażliwości. Może dlatego, że losy mojej rodziny toczyły się nie najlepiej. Moja rodzina ze strony mamy pochodziła z Kresów, z Aleksandrowa na Nowogródczyźnie – to była bardzo stara, osiadła rodzina, której korzenie sięgały XVI wieku. Po wojnie wszystko stracili. I zawsze gdzieś krążyły opowieści o kobietach w tej rodzinie, które były z jednej strony delikatne, a z drugiej jednak bardzo silne – to one dźwigały wszystko na swoich barkach, były opoką i dzięki nim rodzina przetrwała. W 1992 roku zabrałam mamę w nasze rodzinne strony i odnalazłam ruiny naszego rodzinnego dworu, a także zdewastowane groby pradziadka, dziadka, brata mojej mamy, a nawet dotarłam do chłopów, którzy pamiętali dziadka.

Przeczytaj również: Choroby, śmierć syna... Jakie tajemnice skrywa życie Jerzego Turka?

Ostatni raz moja mama siedziała nad brzegiem Świtezi w sierpniu 1939 roku, i teraz znów tam usiadła ze mną. Ale to była dla niej wstrząsająca podróż. Ja – może pazernie – chciałam tam zobaczyć jak najwięcej, dotrzeć do tych wszystkich miejsc, ludzi, a ona w pewnym momencie zatrzymała się i powiedziała tylko: „Dosyć. Wracajmy”. Nie miała już na to siły.

Czyli pani, jak Marynia, jest po prostu subtelną panienką z dworu.

Nigdy we dworze nie mieszkałam. Ale wracając do Maryni, uważam, że takie kobiety są w kinie bardzo potrzebne i wbrew pozorom wcale nie są słabe. Spotykają je różne koleje losu, nie mają lekko w życiu, ale potrafią to przetrwać, zachowując szacunek do siebie i szacunek innych ludzi. To wcale nie jest mało.

Mój tata kocha się w pani – oraz w pani Maryni – odkąd pamiętam. Ma „Rodzinę Połanieckich” na DVD. Jako dziecko uważałam, że to nie fair w stosunku do mojej mamy i byłam cięta na tę postać – że jest za idealna, że brakuje jej charakteru.

Ale wydaje mi się, że w filmie nie była taka eteryczna, że właśnie dodałam jej charakteru, siły. Czytała pani książkę?

Nie.

I słusznie. W książce Marynia jest naprawdę nie do zniesienia.

I na serio uważa pani, że to ta najważniejsza rola?

Nie. I oczywiście chciałabym, żeby widzowie zapamiętali mnie też z innych. Bardzo lubiłam na przykład swoją rolę u węgierskiego reżysera Károlyego Esztergályosa w filmie „Pokusa” z 1977 roku. Grałam zimną, bogatą, cyniczną Amerykankę, która uwodzi chłopców hotelowych. Paliłam długie papierosy i łamałam serca.

I to jest rola na miarę Catherine Deneuve! A pani przecież miała być naszą polską Catherine Deneuve.

Tyle że ten film nigdy nie trafił do Polski. Nie pamiętam już nawet, jak to się stało, że zaproponowano mi tę rolę. To było chyba na fali sukcesu „Ziemi obiecanej” Wajdy. Z perspektywy Węgier Polska wydawała się wtedy siermiężna, bo u nas warunki na planie były straszne. Zawsze były tylko trzy krzesełka – reżyser, scenarzysta, operator, a cała reszta, czyli aktorzy, sztywno w kostiumach po kilka godzin na nogach, żeby niczego nie pobrudzić, nie pognieść. I przyleciałam do Budapesztu, a tam limuzyna, najbardziej ekskluzywny wówczas Hotel Gellerta, na planie, jeszcze zanim makijażystka zrobiła makijaż, miałam masaż twarzy. Czułam się jak prawdziwa gwiazda.

Czar pryskał dopiero podczas zdjęć, bo byłam dubbingowana. Okazało się, że ruch moich warg musi zgadzać się z węgierskimi dialogami. I ta zimna, wyrachowana Amerykanka z papierosem i kieliszkiem szampana mówiła do tych swoich chłopców: „A tudzież żeś, jakżeś, skądżeś poszedłeś żeś”.

Myślała pani o karierze na Zachodzie?

Ja miałam propozycję z Hollywood! Kiedy „Ziemia obiecana” była nominowana do Oscara, pojechałam z ekipą na ceremonię wręczenia nagród do LA.

Czerwony dywan, czarna suknia i miejsce obok Spielberga?

Może nie obok Spielberga, ale poznałam na przykład Elizabeth Taylor, a z Audrey Hepburn jechałam windą – ależ ona była przepiękna, nie mogłam oczu oderwać! Następnego dnia dostałam zaproszenie na spotkanie z jednym z czołowych hollywoodzkich agentów. Zaproponował mi roczny pobyt w Stanach – trzy miesiące w szkole aktorskiej i jedną rolę. Jeśli ta rola by zaskoczyła, zobowiązał się podpisać ze mną kontrakt.

I co się stało?!

Nie mogłam zostać. To był 1975 rok, miałam w Polsce mamę, tatę, brata. Moja mama miała rodzinę w Londynie – trafili tam zaraz po wojnie, za armią generała Maczka. Mama odnalazła moją babcię kilka lat po wojnie, ale odwiedzić ją mogłyśmy dopiero, gdy nadeszła odwilż, w 1956 roku. Miałam dziewięć lat i jako najmłodsze i najbardziej rozpieszczone dziecko w rodzinie poleciałam z mamą do niej do Londynu.

Pamiętam jak przez mgłę: jestem jedynym dzieckiem na pokładzie. W Londynie po raz pierwszy w życiu jadłam banana i byłam zła na mamę, że dała mi coś tak niedobrego zamiast pomarańczy. Ten żal zapamiętam do końca życia, tak samo jak to, że na lotnisku stał wuj. Ze łzami w oczach i bukietem białych hortensji. Gdybym w 1975 roku została w Ameryce, zamknęłabym mojej mamie drogę wyjazdu do Anglii. Nie wiem na jak długo – mama być może nigdy nie zobaczyłaby już swojej mamy. Rok później cenzura zablokowała nekrolog mojego wuja, który zmarł w Londynie, a przez lata pracował dla BBC.

Wspaniała szansa, ale nie na te czasy…

Pół roku później, w nocy, obudził mnie telefon – Bergman robi film w RFN, szuka aktorki takiej jak ja, mam natychmiast przyjeżdżać. Ale jak można było wtedy z dnia na dzień pojechać do RFN?! To było kompletnie nierealne. I znowu szansa przeszła mi koło nosa.

Ma pani poczucie, że pani role filmowe w pełni pokazały pani aktorskie możliwości?

Nie. Długo przekonywano mnie – od Andrzeja Wajdy zaczynając – że moje warunki psychofizyczne tworzą postaci, które gram. Strasznie źle się czułam z tym, że Andrzej obsadził mnie w roli Anki, narzeczonej Borowieckiego w „Ziemi obiecanej”, bo swoimi warunkami pasowałam mu do całości. Miałam wrażenie, że w tym wszystkim w ogóle nie dostrzega mnie – aktorki. Wiedział, że nie popsuję mu niczego, ale nie oczekiwał też, że coś wniosę od siebie. Buntowałam się przed tym, ale głównie wewnętrznie, bo w głębi duszy sądziłam, że Andrzej na pewno wie lepiej, a wszyscy aktorzy na planie są na pewno ode mnie lepsi, mądrzejsi, zdolniejsi.

Ale zdarzył się taki jeden dzień, że byłam już naprawdę zła i w ramach buntu zagrałam scenę na „odczep się”, a Andrzej podszedł i powiedział: „Świetnie, fantastycznie!”. I wtedy już się załamałam kompletnie, bo zrozumiałam, że on niczego ode mnie nie oczekuje. A tak strasznie chciałam grać!

Zawsze tak było? Że buntowała się pani raczej wewnętrznie?

Miałam wtedy 26 lat. Niestety, później też przeważnie buntowałam się do wewnątrz. Gdybym miała zaczynać jeszcze raz, włożyłabym dużo pracy w to, żeby bardziej wierzyć w siebie. Ale myślę też, że gdybym później zetknęła się jeszcze z Wajdą jako reżyserem, to ta praca wyglądałaby inaczej. Bardziej partnersko.

Słowem „partnerstwo” określa pani w wywiadach swoje małżeństwo. Ale słowo „miłość” też pasuje?

No jasne! Poznaliśmy się, kiedy kończyłam zdjęcia do „Rodziny Połanieckich” – przypadkiem, na plaży w Dębkach. To była klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia. Po trzech miesiącach wzięliśmy ślub. Nasz ślub zainaugurował słynną zimę stulecia. W grudniu tego roku będziemy obchodzili 40-lecie małżeństwa.

Przeczytaj również: Przyczyny śmierci Dariusza Siatkowskiego nigdy nie zostały wyjaśnione...

Odważnie! Szczególnie, że była pani panną z odzysku, i pewnie miała pani dużo bardziej ostrożny stosunek do instytucji małżeństwa niż przeciętna dziewczyna w pani wieku?

Ja do wszystkiego mam ostrożny, poważny i odpowiedzialny stosunek. Taka już jestem. W przypadku pierwszego małżeństwa też tak było, ale po prostu coś nie wyszło. Może byłam jeszcze wtedy za młoda. Pobraliśmy się z Gabrielem Nehrebeckim jeszcze na studiach, a ja po pięciu latach zwiałam do domu, do rodziców.

Ale została pani przy nazwisku Nehrebecka. Dlaczego?

Janek Kobuszewski mi powiedział, żebym się nie wygłupiała z jakimiś ambicjami, bo funkcjonuję w zawodzie jako Nehrebecka. I że jak zmienię nazwisko, to przekreślę parę lat swojej pracy. A dwa nazwiska to dla aktorki za dużo.

Pani mąż wyciął podobno z gazety zdanie: „Życie z aktorką to przekleństwo”.

Gdy tuż przed wejściem Polski do Unii dostał propozycję pracy jako ambasador przy przedstawicielstwie Polski w UE w Brukseli i wyjechaliśmy tam razem, to ja zawieszałam w kuchni kartki: „To istne piekło żyć z dyplomatą!”.

Pani mąż powiedział też kiedyś, że urodził i wychował waszą drugą córkę. Gdzie pani wtedy była?

W rozjazdach! Obie moje ciąże przypadły na stan wojenny. Kiedy oczekiwałam narodzin naszej młodszej córki, Magdy, jeździłam dużo po Polsce z odczytami, a Iwo zajmował się Agatą. Proszę pamiętać, że żyliśmy jeszcze wtedy w PRL-u: pieluchy były tetrowe, prało się je, a następnie prasowało. Lekarz, co prawda, kazał mi leżeć, ale ja wędrowałam, bo czułam, że tak trzeba.

Kiedy byłam w ósmym miesiącu ciąży, miałam przejechać z Sopotu do Tarnowa. Czułam się słabo, więc przyjaciele wymyślili, że pojadę sypialnym. W przedziale było piętrowe łóżko. Mój współpodróżny, widząc kobietę w ciąży, oczywiście szybko zajął to dolne. Wdrapałam się jakoś na górę, ale oka nie zmrużyłam. Potwornie zimno, pociąg telepie na wszystkie strony, czułam się strasznie. Resztę nocy przesiedziałam skulona w korytarzu, płacząc i modląc się, by nie stracić dziecka. To była moja ostatnia trasa. A w końcu urodziłam Magdę… ze śmiechu. Ostatnie parę dni leżałam w szpitalu na oddziale patologii ciąży w przemiłym towarzystwie. Iwo wpadał do nas z wuzetkami, które uwielbiały moje współlokatorki. W środę miałam wyznaczony termin cesarki. W poniedziałek opowiadałam dziewczynom jakąś filmową anegdotę i tak się zaczęłyśmy wszystkie śmiać, że brzuchy nam się trzęsły. A ja poczułam, że to już. Nie doczekałam cesarki. Narodziny Magdy zbiegły się w czasie z urodzinami Iwa. Dlatego dałam mu ją w prezencie – na tacy, dosłownie! Mamy nawet takie zdjęcie.

40 lat w szczęśliwym małżeństwie. Jak to się robi?

Po prostu trzeba chcieć być razem. W tylu różnych zawirowaniach, trudnych momentach – dziejowych, ale także w naszym życiu zawodowym – wiedzieliśmy, kiedy się wspierać. Wierzę w związki partnerskie i rzeczywiście nasze małżeństwo jest absolutnie partnerskie.

Kłócicie się czasem?

Oczywiście! W domu krzyczę, w domu nie złoszczę się do wewnątrz. Talerz poleciał chyba tylko raz.

PAP/Witold Rozmysłowicz

***

Reklama

Rozmowa z Anną Nehrebecką ukazała się w „Urodzie Życia" 5/2018

Reklama
Reklama
Reklama