„Jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata”. Anna Dymna kończy dziś 69 lat!
Jest aktorką, ale sensem jej życia jest… pomaganie innym
- Redakcja VIVA!
Od lat uczy nas, jak pięknie i mądrze żyć. Mówi o sobie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem świata. Anna Dymna, aktorka i kobieta o wielkim sercu, obdarzona wyjątkową urodą i wielkim talentem, kończy dziś 69 lat!
Anna Dymna jako aktorka
Miała 19 lat, gdy jako studentka krakowskiej Szkoły Teatralnej zadebiutowała w kinie i na scenie Teatru Starego. Publiczność ją pokochała, uwielbiali ją również koledzy i znajomi z planów filmowych. Charakterystyczna dla niej delikatność, naturalność, szczere oczy... Tym zdobyła widzów kultowych już produkcji: Nie ma mocnych, Kochaj albo rzuć, Trędowata, Znachor. Anna Dymna udowadniała, że zarówno w melodramatach, komediach, filmach historycznych i kostiumowych zagra na najwyższym poziomie.
Zgrabna, długowłosa, łagodnie uśmiechnięta, niewinna. Taka była i jest. Nadal piękna. Wewnątrz jak i na zewnątrz.
Anna Dymna wywiad VIVY!
Kolekcjonuje piękne chwile, niezwykłe spotkania z niezwykłymi ludźmi. Mówi o sobie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem świata. Anna Dymna od lat uczy nas, jak pięknie i mądrze żyć. „Szczęściem jest to, że mogę rano wstać z łóżka, otworzyć oczy i widzieć świat. Są ludzie, którzy nigdy nie będą już chodzić ani widzieć. Szczęściem jest, że mamy dwie sprawne ręce i możemy nimi zrobić najwspanialsze rzeczy”, mówiła w szczerej, poruszającej rozmowie z Aliną Mrowińską, która ukazała się w lipcu 2017 roku w magazynie VIVA!.
Dlaczego ciągle na wszystko narzekamy? Taksówkarz, który mnie do Pani wiózł, całą drogę mówił, jak to jest źle i jak mało zarabia.
Najwięcej czasu tracimy na narzekanie, i to na wszystko: na brak pracy, na nadmiar pracy, na słońce, na deszcz, na brak czasu... Jesteśmy rozdrażnieni, zadyszani, w ciągłym pędzie. Zazdrościmy innym, że mają więcej niż my, że mogą więcej, więc pieniądze stały się dla wielu bogami. Ciągle się z kimś ścigamy, porównujemy, nienawidzimy tych, którzy inaczej myślą, których nie rozumiemy. Człowiek staje się coraz bardziej samotny, nie ma czasu na zwyczajne spotkanie i rozmowę.
Za komuny wszyscy podobnie mało mieliśmy i to posiadanie nie było tak ważne. Ważniejsze były marzenia i radość z małych rzeczy. Pamiętam swoją radość, gdy wreszcie dostałam wyczekiwaną pralkę, rozpakowałam, a tu... lodówka. Teraz możemy mieć wszystko, tylko musimy na to zarobić. I ludziom się wydaje, że jeżeli będą mieli czegoś więcej, to to ich uszczęśliwi. A nie tędy droga. Można pojechać za miasto z namiotem – jak ja w dzieciństwie z rodzicami – i przeżyć najwspanialsze chwile. I mieć piękne wspomnienia, i siłę na całe życie. Mieliśmy motor, mama siedziała na siodełku, ja z braćmi w przyczepie, namiot był przytroczony z przodu. Jeździliśmy nad Rabę albo Dunajec w weekendy, od kwietnia do listopada. Zbieraliśmy grzyby, jagody, łowiliśmy ryby, rozpalaliśmy ognisko, mama gotowała na nim wspaniałe obiady. A wieczorami śpiewaliśmy ulubione piosenki, patrząc w ogień. Cudne chwile. To właśnie momenty prawdziwego szczęścia. Różne są jego miary.
Dwa lata temu byłam w Kambodży. Widziałam przerażającą nędzę, ludzi, którzy mieli dom na małej łódeczce i świnkę w klatce. I byli szczęśliwi jak królowie życia. Kobiety pięknie, kolorowo ubrane, obwieszone dziećmi, całe dnie handlujące na ulicy, w upale, owocami, rybami, ozdóbkami. Zawsze uśmiechnięte. Na plaży w Wietnamie podeszła do mnie kobieta z koralikami. Powiedziała, że musi zarobić chociaż dolara, wtedy będzie uratowana. Pomyślałam: „Boże święty, jakie są różne miary szczęścia, bogactwa, wolności, radości”.
A wracając do tego pana taksówkarza, to on nie zdaje sobie sprawy, ile ma fantastycznych powodów do bycia szczęśliwym. Ja to wiem, dlatego jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata.
Zawsze tak było?
Chyba mam taki charakter, bo przecież w moim życiu wydarzyło się wiele nieszczęść, tragedii, które mogłyby powalić niejednego siłacza i zamienić mnie w zgorzkniałą, narzekającą babę. Zawsze ratowało mnie to, że kocham życie i ludzi. Po śmierci Wiesia Dymnego miałam wypadek w drodze na plan filmowy. Straciłam zupełnie pamięć. Gdy odzyskałam przytomność… Pamiętam tylko radość, że jestem, że widzę, że słyszę. I to mnie uratowało od depresji. Miałam wtedy 27 lat. Bardzo ważna była świadomość, że koledzy w teatrze na mnie czekają. Mam cudowny zawód, przyjaciół, czuję się potrzebna.
Od kilkunastu lat prowadzę w telewizji program Spotkajmy się. Za mną setki rozmów z ludźmi po wypadkach, walczących z potwornymi chorobami, uzależnieniami, żyjącymi w piekle, które zgotował im los. I ci ludzie potrafili w którymś momencie odbić się od nieszczęścia, zacząć dostrzegać małe rzeczy, których wcześniej nie widzieli. Pamiętam rozmowę z dziewczyną, która siedziała na wózku, ruszała tylko jedną ręką i miała cały czas uśmiech na twarzy. Mówiła, że jest szczęśliwa, że życie jest takie piękne. Zapytałam prowokacyjnie: „Jolka, jaki sens może mieć twoje życie?”. A ona mówi: „Jestem wybrana. Pełnię strasznie ważną funkcję i już to wiem. Jak pani patrzy na mnie, to musi pani zdać sobie sprawę, jaka jest szczęśliwa. A mogłaby pani tego nie wiedzieć, gdyby mnie nie poznała”.
Kiedy realizowałam film dokumentalny Jakiego koloru jest miłość – o niewidomej kobiecie i jej mężu z porażeniem mózgowym, zdałam sobie sprawę, że szczęściem może być samodzielne wyjście na spacer, zapięcie koszuli.
Poznałam kiedyś chłopaka, który założył i prowadził stronę internetową w domu pomocy społecznej. Zapytałam: „A co z tego masz?”. A on zdziwiony: „Że co? O co pani mnie pyta?”. Na to ja: „Przecież mógłbyś to samo robić za pieniądze”. I słyszę: „Ale oni nie mają pieniędzy, a potrzebują, to im robię”.
Nie dorabiał żadnej filozofii.
Dla niego pomoc była czymś oczywistym. To też szczęście, że są tacy ludzie. Podczas czerwcowego Festiwalu Zaczarowanej Piosenki nasłuchałam się tylu dramatycznych historii, że chciałabym być milionerką, by móc tym wszystkim ludziom pomóc.
Ludzie myślą, że Pani zawsze może pomóc.
A, niestety, nikt nigdy nie może pomóc wszystkim. Moja fundacja ma do utrzymania Dolinę Słońca, w której prowadzę warsztaty terapii artystycznej dla moich niepełnosprawnych intelektualnie podopiecznych. Dzięki nim częściej są uśmiechnięci i szczęśliwi. To dla nich założyłam fundację Mimo Wszystko. I to jest mój priorytet. Chciałabym jeszcze wybudować w Lubiatowie nad morzem ośrodek dla osób niepełnosprawnych z całej Polski. Cudne miejsce, 800 metrów od najpiękniejszej polskiej plaży, wydmy, sosnowy las. Z takim zdumieniem i smutkiem wielokrotnie słyszałam, że ktoś chciałby jeszcze przed śmiercią zobaczyć morze.
I znowu – jakie różne są miary szczęścia: jeden chce lecieć na Księżyc, a drugi zobaczyć morze… Wywalczyłam teren po wojskach rakietowych, dużo mnie to kosztowało czasu, nerwów, przez to nawet zaczęłam palić (śmiech). Zaczęliśmy budować pierwszy budynek i kiedy byliśmy w połowie, przyszła decyzja o wstrzymaniu budowy. W tym miejscu miała być jedna z trzech lokalizacji elektrowni atomowej. Chciało mi się wyć. Tyle lat ciężkiej pracy, starań! Nie przespałam wtedy wiele nocy. Myślałam: „Ile razy można pchać ten kamień do góry? A jak już jesteś prawie na szczycie, to znowu ci spada?”.
Nie załamała się Pani?
Na szczęście serce mam silne i cudownych współpracowników. Nigdy się nie załamałam. Na ogół to ja dodaję sił ludziom w fundacji, powtarzam, że nie można dać się zniechęcić. Na przekór wszystkiemu. A wtedy oni dali mi siłę. Zdecydowałam, że mimo zakazu kończymy pierwszy budynek. Trzy lata temu otworzyliśmy warsztaty terapeutyczne dla niepełnosprawnych mieszkańców z gminy Choczewo. Działają wspaniale. Jest tam pracownia komputerowa, garncarska, podopieczni są uśmiechnięci, mogą wyjść z domu, mieć jakiś cel, przyjaciół, poczuć, że są potrzebni.
W styczniu tego roku przyszła wiadomość, że inwestycja została odblokowana i możemy budować dalej. Potrzebuję około 40 milionów. Całkiem niedawno zdałam sobie sprawę, że mam prawie 66 lat. Pewnie długo już tak nie popodskakuję. A muszę być tą, która mówi, że da się, róbmy swoje. Dobrze by było, gdyby zgłosił się jakiś milioner (śmiech).
Szczęście to też spotkanie w odpowiednim momencie odpowiedniej osoby. Może ktoś taki przeczyta ten wywiad.
W Polsce jest tak, że ludzie najwięcej i najchętniej pomagają chorym dzieciom. Jak jest dziecko, które ma białaczkę i się je uratuje, to rośnie później piękny człowiek, który może normalnie żyć. Ludzie widzą efekt pomocy. A moi podopieczni to tacy straceńcy. Mogą być albo smutni i kiwać się przy ścianie, umierać w rozpaczy i beznadziei, albo mogą się czuć potrzebni. Ci ludzie to skarby. Od nich można się uczyć prawdy, radości, miłości. Takiej niczym nieskażonej. Oni czują świat sercem.
Bardzo kocham moich podopiecznych i z wielką rozpaczą czasem słucham pytań: „Dlaczego miliony wydaje pani na takich debili?”. Ci ludzie nie zdają sobie sprawy, co mówią! Przyjaźniłam się z nieżyjącym już profesorem Andrzejem Szczeklikiem. On zawsze mówił, że najbardziej go niepokoi, że wszystko zaczyna być odhumanizowane. Mimo wszystko chcę wierzyć, że świat jest dobry. A nawet jak nie jest taki dobry, to wmawiam mu, że jest (śmiech).
Napisała Pani wstęp do książki Warto żyć Piotra Pajączkowskiego, śpiewaka operowego z Hamburga, który choruje na stwardnienie zanikowe boczne.
Komunikuje się już tylko oczami, całe ciało ma bezwładne. Przy pełnym funkcjonowaniu mózgu. Teraz już sam nie zamyka powiek. Gałkami ocznymi jeszcze rusza, choć sprawia mu to coraz większą trudność. Piotr miał być rozmówcą w moim programie, ale nie zdążyliśmy. Nagle przestał mówić. Od kilku lat pisze do mnie oczami. Uważa, że jest najszczęśliwszy na świecie, bo widzi swoją cudowną żonę Joasię i czuje, jak pies liże go po rękach.
Spotkała się Pani z Piotrem?
Prawie rok temu przyjechał do Poznania. Wreszcie poznaliśmy się osobiście. Wtedy dowiedziałam się, że napisał oczami książkę. Wydawnictwo poprosiło mnie o napisanie wstępu.
To było trudne?
Bardzo. Przed napisaniem zrobiłam sobie eksperyment: położyłam się na łóżku, żeby wczuć się w sytuację Piotra, sprawdzić, ile wytrzymam bez najmniejszego ruchu. Sama co prawda oddychałam i wiedziałam, że za chwilę wstanę. Po 15 minutach zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Miałam wrażenie, że za chwilę się uduszę albo zwariuję.
A kiedy Pani wstała?
Bardzo dziwne uczucie. Czułam się tak, jakbym wstała po ciężkiej chorobie. Zastanawiałam się, jak to jest, że człowiek w tak krańcowo trudnej sytuacji pisze, że życie jest piękne. Tacy ludzie jak Piotr są dla mnie największymi autorytetami, bohaterami życia.
Albo Janusz Świtaj, który 10 lat temu na oczach całej Polski prosił o eutanazję, a Pani uratowała mu życie.
Poprosił o zaprzestanie uporczywej terapii. Janusz strasznie się złości, jak ktoś mówi o eutanazji. Jeżeli życie stwarza człowiekowi tak straszny ból i tak okropnie go upokarza, to nie można tego życia przedłużać na siłę. I o to walczył Janusz. Dużo o tym myślałam. Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Ja mogę teraz wejść na tę barierkę, którą tu mamy za oknem, i skoczyć. Mój wybór, mój grzech. A Janusz nie może sam nic. Ma zabraną wolną wolę.
Dowiedziałam się o jego prośbie w czasie próby Orestei. Zadzwonił jakiś dziennikarz. Wróciłam do domu, oglądam przed północą materiał w telewizji i widzę, że ja tego człowieka przecież znam. To nasz Janusz „Ssak”, bo tak go nazwaliśmy, kiedy daliśmy mu przez fundację ssak do odflegmiania i materac przeciwodleżynowy. Wiedziałam, że ten mężczyzna od lat leży całkowicie sparaliżowany po wypadku motocyklowym, oddycha przez respirator. Wtedy od razu do niego zadzwoniłam i strasznie krzyczałam: „Janusz, czyś ty zwariował? To ty mi dajesz siłę! To o tobie myślę, jak jest mi trudno! Nauczyłeś mnie wszystkiego swoją postawą. A teraz mi mówisz, że nie chcesz żyć?!”. Na koniec rzuciłam: „A może byś się tak wziął do roboty. Nudzi ci się chyba? Tobie się wydaje, że jesteś niepotrzebny, a ja cię zatrudnię”.
Myślę, że czuł się w jakiś sposób winny, że obciąża swoich bliskich.
Kiedy jeszcze nie miał respiratora, żeby mógł oddychać, rodzice kołysali go. I kiedy wprawiali ciało w ruch, Janusz brał oddech. Tylko dzięki nim żył. Na sekundę nie można było przestać. Tacy ludzie to też bohaterowie. A wracając do zatrudnienia, Janusz miał sprawny mózg, widział, obsługiwał komórkę, komputer, można było z nim pogadać. Zatrudniliśmy go w fundacji na pół etatu. I świetnie sobie radzi. Zrobił w tym czasie maturę, poszedł na studia. Teraz jest na trzecim roku psychologii. Zadzwonił do mnie bardzo szczęśliwy gdzieś miesiąc temu, że zdał właśnie najtrudniejszy egzamin i nawet profesor powiedział, że jest z niego dumny.
Pani też kiedyś chciała studiować psychologię. Komu chciała Pani pomagać?
Złożyłam nawet papiery. Chciałam pracować w domach dziecka albo w więzieniach – z takimi ludźmi, co mają źle w życiu. Zawsze najbardziej interesował mnie człowiek. Moje życie zatoczyło takie dziwne koło. Aktorzy są w pewnym sensie psychologami. Przecież na scenie cały czas penetruję kondycję człowieka, jego uczucia, duszę. Scena jest też dla mnie najlepszym gabinetem terapeutycznym. Mogę na niej rozładować emocje.
Przerobić swoje problemy.
A widz może z kolei przerobić swoje. Słuchania człowieka, mówienia do niego, przekazywania uczuć uczyli mnie w teatrze najwięksi artyści: Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski, Jerzy Grzegorzewski. Oni też nauczyli mnie bycia tolerancyjną, niepotępiania nikogo. Aktorstwo dało mi odwagę dotykania trudnych spraw, kontaktowania się z różnymi ludźmi. I pewnego dnia zaprowadziło mnie do spotkania z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie.
Okazało się, że umiem się z nimi kontaktować pozawerbalnie. Dziennikarze ciągle mnie pytają, co mi zabrała praca z osobami niepełnosprawnymi. Nic mi nie zabrała, tylko rozszerzyła moje życie. Dalej gram, mam moje Salony Poezji, studentów, rodzinę, coraz więcej przyjaciół.
Powiedziała mi Pani kiedyś, że stara się kolekcjonować piękne chwile. Nadal tak jest?
Zawsze tak będzie. Kiedy spalił się nasz strych, gdzie mieszkaliśmy z Wiesiem Dymnym, zdałam sobie sprawę, że rzeczy nie są żadną wartością, że co innego trzeba zbierać. Na szczęście już wtedy miałam skarby, które pozwoliły mi to przetrwać. Największymi skarbami są dla mnie spotkania z ludźmi. Przyjaciele uratowali mnie po śmierci Wiesia, każdego dnia po spektaklu szli ze mną pogadać, bez żadnego rozczulania się pilnowali, żebym nie była sama. Teatr to mój drugi dom, nie ma w tym żadnej egzaltacji.
Z późniejszych lat pamiętam moje rozmowy z Wisławą Szymborską, Andrzejem Szczeklikiem, Czesławem Miłoszem. Pamiętam, jakie wtedy było światło, zapachy. Mam ogromne szczęście, że całe życie spotykam się z niezwykłymi ludźmi. Tego mi nikt nie zabierze, żaden ogień, żadna woda. Są też takie chwile, z pozoru kompletnie nieistotne, które nie wiadomo dlaczego są ważne. Pamiętam niektóre zachody słońca, a nie pamiętam nagród i orderów.
Jak zamknę oczy, mam pod powiekami ranek z dzieciństwa, kiedy poszłam na poziomki do lasu. Była taka dziwna mgła, niezwykłe promienie jakby spływały z nieba. Chwila niemal metafizyczna. Nie ma materialnych skarbów, które mogłyby być od tego ważniejsze.
Zobacz w naszej galerii, jak zmieniała się Anna Dymna.
1 z 7
Anna Dymna w filmie „150 na godzinę”, 1972 rok
2 z 7
Pamiętna rola królowej Bony…
3 z 7
Anna Dymna w „Dolinie Issy”, 1982 rok
4 z 7
Jedna z najpiękniejszych i najbardziej lubianych polskich aktorek
5 z 7
Anna Dymna z synem Michałem, 2009 rok
6 z 7
Anna Dymna w sesji do VIVY!, 2014 rok
7 z 7
Portret z sesji do VIVY!