Reklama

Ania Rusowicz długo czekała, by znaleźć prawdziwą miłość. Po wielu życiowych zakrętach i trudnych doświadczeniach, piosenkarka w końcu może pochwalić się, że wygrała bitwę o siebie. Dziś jest nie tylko szczęśliwą żoną, ale i spełnioną mamą rocznego synka. O tym, jak udało się jej zawalczyć o swoje prywatne marzenia, artystka opowiedziała w najnowszej Urodzie Życia!

Reklama

Zachęcamy do przeczytania fragmentu wywiadu, który pochodzi z najnowszego numeru miesięcznika.

Wywiad z Anią Rusowicz w Urodzie Życia!

O miłość też musiała pani walczyć?

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ze związku z moim obecnym mężem nic nie będzie. Od wielu osób każde z nas usłyszało, że tych światów nie da się połączyć, że to będą tylko ból i klapa. Postanowiliśmy być razem na przekór światu. Ta decyzja stawiała pod znakiem zapytania także nasze ówczesne muzyczne losy, więc walka była zawzięta i ryzyko duże. Nie sprzyjały nam okoliczności, nie sprzyjali nam ludzie, z którymi oboje na co dzień pracowaliśmy. Wszyscy prorokowali porażkę. I mówili o tym bardzo wprost. Zresztą spotkałam na swojej drodze wielu podpowiadaczy, jakbym ich przyciągała. Na mnie ludzie bardzo często mieli plan, wiedzieli, co dla mnie „dobre”. To dotyczyło i mojej drogi zawodowej, i prywatnej. Członkowie zespołów, w których grałam, szefowie wytwórni, osoby z mojej rodziny – każdy chciał dla mnie dobrze. Zwykle mówi się, że warto nauczyć się w życiu słuchać, ja musiałam zrobić coś odwrotnego – musiałam nauczyć się nie słuchać ludzi. I zaufać sobie. Okazało się, że mam w wyposażeniu wbudowane coś bardzo wartościowego – doskonałą intuicję. Tylko trzeba było lat, aby się jej poddać. Mam kilkoro przyjaciół, ale sprawdziłam i wiem już na pewno, że moją najlepszą przyjaciółką jest intuicja. Nigdy mnie nie zawiodła. Ufam intencjom mojego męża, ale jemu także mówię często: „Przepraszam, ale zrobię to, co czuję””.

Ogromnej cierpliwości wymagała też pani droga do upragnionego macierzyństwa.

Tak, ludzie zwykle po prostu mają dzieci. No nie, na tym polu też musiałam zawalczyć. Wiele lat staraliśmy się o dziecko. Bezskutecznie. Od lekarza do lekarza. Kolejni fachowcy rozkładali ręce, nikt nie potrafił wskazać przyczyny”.

Aż któregoś dnia zdarzył się cud.

Inaczej nie da się tego nazwać. Jest też pozytywna strona tej mojej przypadłości – na to, co tak wyczekane i wywalczone, inaczej się patrzy, to bardziej smakuje. Moje macierzyństwo jest cudowne. I wcale nie chodzi o to, że mam idealnego synka, wszystko się świetnie układa. Wręcz przeciwnie, bo dostałam od losu dziecko, które nie sypia. I nie sypiało od pierwszego dnia po urodzeniu. Syn zasypia koło 23 i budzi się przed siódmą, w dzień nie śpi w ogóle – funkcjonuje jak dorosły człowiek. Energii ma za trzech. Petarda. Taki mi się trafił egzemplarz. I znowu, śmieję się, że taka karma. Ale daję radę, bo ja naprawdę byłam na bycie matką totalnie gotowa. Miałam wkalkulowane i zmęczenie, i wysłuchiwanie płaczu. Mąż wymięka, kiedy syn dłużej płacze, ja mam w sobie gigantyczne pokłady cierpliwości. Potrafię pomieścić w sobie wszystkie frustracje i lęki syna. Mam zapas psychicznej i fizycznej siły – choć bywa ciężko. Dość szybko po urodzeniu syna wróciłam na scenę”.

Bo brakowało pani muzyki?

Zatęskniłam za śpiewaniem mocno, bo podczas ciąży totalnie odpuściłam. Zawartość rosnącego brzucha była dla mnie świętością, bałam się bardzo o dziecko, bałam się ewentualnego przedwczesnego porodu i oszczędzałam się, jak tylko mogłam. Przerwa była więc dość długa, dlatego chwilę po tym, jak urodziłam Tytusa, zaczęłam koncertować. I szybko zorientowałam się, że moje ciało bardzo się zmieniło. Miałam cesarskie cięcie, powrót po nim do śpiewania był wyzwaniem. Stojąc na scenie, naprawdę czułam, że mam przecięte mięśnie. Ciało tak szybko nie zapomina. I dopomina się odpoczynku po wysiłku, jakim jest koncert. Jednak na razie go nie dostaje i jeszcze przez jakiś czas nie dostanie, bo zajmujemy się z mężem małym sami, więc po powrocie do domu nie biorę aromatycznej kąpieli i nie układam się w hamaku, by odreagować. Ale też nie szaleję, nauczyłam się ważyć sprawy – nie wszystko musi być idealne, poukładane, posprzątane do ostatniego pyłku. Kiedy włącza się czerwona lampka – odpuszczam. To jest bardzo cenna umiejętność – odpuścić czasem”.

Reklama

Zachęcamy do przeczytania całego wywiadu z Anią Rusowicz, który można przeczytać w aktualnym, sierpniowym numerze Urodzie Życia!

Bartek Wieczorek
Reklama
Reklama
Reklama