Reklama

Agnieszka Maciąg stworzyła pełen miłości i ciepła dom z inspiracji kulturami świata. Ale kiedy nadchodzą święta, otwiera słój własnoręcznie zebranych grzybów i przywołuje w pamięci przepisy mamy i babci Ani. O silnych kobietach, o tym, czego nie zazdrości mężowi i dlaczego w życiu ważne są korzenie, opowiedziała rok temu w świątecznej rozmowie z Katarzyną Sielicką.

Reklama

– Jak wyglądały święta w Pani rodzinnym domu?

To były zupełnie inne czasy. Nie było tych wszystkich niesamowitych urządzeń, które teraz pomagają nam w kuchni, więc przygotowania trwały bardzo długo. A tak naprawdę zaczynały się już latem, bo wtedy robiliśmy przetwory z myślą o świętach.

– Jakie to były przetwory?

Na pewno musiały być pyszne gruszki mojej mamy, w occie, z goździkiem i przyprawami, śliwki, ogórki kiszone. Grzyby suszone i marynowane. Gęste, aromatyczne śliwkowe powidła, które dodawaliśmy do świątecznego piernika, i suszone jabłka. Wszystko przygotowywała moja mama, a cała rodzina jej w tym pomagała. Pochodzę z Białegostoku, a w tej części naszego kraju wszystko, co najlepsze, jest wystawiane na świąteczny stół. Więc zawsze jest mnóstwo pysznego jedzenia!

– Nie kupowało się niczego w słoikach? Grzyby zbieraliście sami?

Oczywiście! Moi rodzice byli w tym świetni, chociaż ja, jako dziecko, nie lubiłam porannego grzybobrania. Mogłam się potknąć o grzyba, a nie potrafiłam go znaleźć. Rodzice za to przynosili pełne kosze. Kiedy wracaliśmy z lasu, w domu roznosił się ten cudowny zapach i odbywało się rodzinne czyszczenie. To, że samemu zbiera się grzyby, że przetwory robione są w domu, dziś już nie jest takie oczywiste. A ja z domu wyniosłam, że wszystko, co najlepsze, musi być robione własnoręcznie. Moja mama zawsze twierdziła, że jedzenie zrobione w domu, z sercem i miłością, jest najzdrowsze i najlepsze. Dlatego rodzice unikali jadania w restauracjach. A kiedy już gdzieś poszli, to zwykle mieli jakieś uwagi. Moje dzieci również na co dzień mają prawdziwe, zdrowe domowe jedzenie. Nasza spiżarnia jest pełna przetworów. Helenka już umie znaleźć w lesie grzyby, choć jeszcze jest za mała, żeby je jeść. To jest niesamowite, bo ona ma teraz dwa i pół roczku, a potrafi wskazać, gdzie rosły grzyby rok temu! Moje gotowanie po porodzie zaczynałam z Helenką noszoną w chuście. Teraz moja córeczka uwielbia zabawy w gotowanie i już żyje świętami!

Robert Wolański / Sony A7R

– Jakie potrawy stawiało się na wigilijnym stole w Pani rodzinnym domu?

Wigilia to oczywiście czas grzybów, kapusty, aromatycznych przypraw i ryb. W Białymstoku bardzo ważne są śledzie. Białostocczanie są nazywani „śledzikami” nie tylko dlatego, że tak śpiewnie mówią, ale też dlatego, że bardzo te śledzie lubią. Moja mama jest mistrzynią w ich przygotowywaniu, a ja, gdy jestem w restauracji, od razu potrafię wyczuć, czy śledź był dobrze potraktowany, czy... tak sobie. Białostockie podstawowe śledzie to te w oleju, z cebulą i grubo mielonym czarnym pieprzem. Nie takie jak na Kaszubach – z octem, które zresztą również bardzo lubię. Matiasy koniecznie muszą być wymoczone w mleku, żeby stały się miękkie, delikatne i niezbyt słone. Oczywiście są różne wariacje na temat tych ryb. Moja mama robi również świetne śledzie smażone w cieście. Rarytas!

Na naszym stole zawsze był również postny bigos z suszonymi prawdziwkami i ze śliwkami – suszonymi i wędzonymi, które mają bardzo charakterystyczny smak. Nie każdy go lubi. Dodaję je teraz w bardzo ograniczonych ilościach ze względu na mojego męża, który do tego smaku nie jest przyzwyczajony. Taki tradycyjny bigos to potrawa dla wytrawnych smakoszy. Oprócz tego w domu zawsze był kompot z suszonych owoców z dodatkiem cynamonu i goździków. Mama robiła też kisiel żurawinowy z prawdziwej polskiej żurawiny. Przepis jest bardzo prosty: gotuje się żurawinę do miękkości, potem przecedza się przez sitko, żeby oddzielić skórkę. Dodaje się tylko cukier i mąkę ziemniaczaną. Dla mnie to jeden ze smaków dzieciństwa, tak naturalny, że niemal go nie doceniałam. Dopiero kiedy wyjechałam do Nowego Jorku, przekonałam się, że żurawina jest tam niesamowicie modna i ceniona!

– Co jeszcze jadaliście w święta?

Moja mama zawsze robiła świetną faszerowaną rybę – mielone filety z dodatkiem przypraw i gotowane w bulionie z liściem laurowym i zielem angielskim. Na Wigilię powinien to być karp, chociaż można w ten sposób przyrządzić również pstrąga, mintaja albo tołpygę. Gdy byłam dzieckiem, nie przepadałam za rybami, natomiast ryba faszerowana w wykonaniu mojej mamy to był dla mnie zawsze hit! Teraz jest ulubioną potrawą moich przyjaciół i mojego syna Michała, a Helenka dopiero do niej dojrzewa. Zadaniem mężczyzny jest, aby karp był doskonale oczyszczony, bez skóry i bez ości. To właśnie ta ryba spowodowała, że napisałam pierwszą książkę. Zawsze przed prawdziwą Wigilią przygotowywałam kolację dla przyjaciół i podawałam to danie. Któryś ze znajomych powiedział: „Ta ryba jest NIESAMOWITA! Musisz napisać książkę kucharską!”. W ten sposób pojawił się pomysł na spisanie najlepszych przepisów, bo i tak musiałam je podawać dalej, przyjaciółkom i koleżankom! Na świątecznym stole były oczywiście pierogi. Z grzybami albo z kapustą i grzybami. Był też czerwony barszcz. Ale taki intensywny, że aż czarny! Z ogromnej ilości buraków, z dużą ilością czosnku i czarnego pieprzu. Czasem robiłam taki barszcz, będąc za granicą, i moi znajomi z Paryża czy Nowego Jorku byli w szoku, że zupa ze zwykłych buraków może być aż tak pyszna! Robiłam im również nasze białostockie śledzie. Oszaleli z zachwytu!

Robert Wolański / Sony A7R

– Kto zasiadał przy wigilijnym stole?

Przede wszystkim rodzina, która jest liczna, więc stół był duży. Na spotkania z przyjaciółmi były pozostałe świąteczne dni, a Wigilia to czas dla najbliższych, refleksyjny i głęboki. Zaczynało się od czytania Pisma Świętego i modlitwy, od wspominania członków rodziny, których już z nami nie ma, i cieszenia się tym, co mamy tu i teraz. Do tej pory tak jest. Pismo Święte czytał zawsze tata, a później któryś z moich dwóch braci. Ta tradycja przetrwała i będziemy ją kultywować, bo jest piękna. To są nasze korzenie.

– A choinka?

Prawdziwa! Wysoka po sam sufit. Ja chciałam ubierać ją wcześniej, ale mama uważała, że jak stoi choinka, to już są święta, więc ubieraliśmy ją zwykle dopiero w dniu Wigilii. Do tego czasu czekała na balkonie. Strojenie choinki to również było dla nas wielkie wydarzenie – samo otwieranie pudełek z bombkami, oglądanie ich. To były magiczne przedmioty, piękne, delikatne, ręcznie zdobione, niektóre starsze niż ja. Nadal są w domu moich rodziców.

– Na swoim blogu umieściła Pani taki cytat z książki Laurie Colwin: „Nikt, kto gotuje, nie gotuje sam. Nawet w największej samotności naszej kuchni otaczają nas pokolenia gotującej przeszłości (...)”. kto jest z Panią w kuchni, gdy przygotowuje Pani święta?

Kobiety z mojej rodziny. Zawsze babcia, mama Wanda, jej przyjaciółki, moje ciocie... Odkąd na świecie pojawiła się Helenka, bardziej doceniam pokoleniowość. Kiedy jesteśmy młodzi, trudniej nam dostrzec wartość tego, co otrzymujemy po przodkach. Koniecznie chcemy być oryginalni, inni niż nasi dziadkowie i rodzice. Ale potem okazuje się, że to, co oni wnieśli do naszego życia, jest bardzo ważne i wspaniale procentuje.

– Łapie się Pani na tym, że robi coś dokładnie jak mama czy babcia? Te same gesty, zachowania?

Z wyglądu jestem zdecydowanie podobna do taty! Jestem osobą bardzo otwartą na inspiracje z całego świata, ale święta to czas tradycji! Wigilię staram się więc przygotować tak jak moja mama. Dużo podróżowałam po świecie, jadałam w najlepszych restauracjach, więc wiem, że moja mama jest prawdziwą mistrzynią w gotowaniu. Pewnie każdy tak mówi o swojej mamie, ale moja mama naprawdę taka jest! Dużą wartością jest dla mnie również miejsce, w którym się urodziłam, ponieważ Białystok jest kulturowym tyglem. Mieszkałam w bloku, w którym żyli obok siebie katolicy, prawosławni i muzułmanie, bo są tam również Tatarzy. Zawsze było też na tych ziemiach wielu Żydów i ich wspaniała kuchenna tradycja tam przetrwała. Nawet ryba faszerowana, o której mówię, ma żydowskie korzenie. Są w niej rodzynki i cudowne łamanie smaków, które uwielbiam. I taka też jest kuchnia mojej mamy – wyrazista i różnorodna. Smaki przenikają się, dopełniają. Mama zresztą mówi, że wszystko, co jest słone, potrzebuje odrobinę słodyczy, a wszystko, co jest słodkie – odrobiny soli.

Robert Wolański / Sony A7R

– Jest Pani otwarta na świat i inne kultury, ale też przywiązana do tradycji. Tej polskiej i tej rodzinnej. Jak to pogodzić?

Kiedyś bardzo się buntowałam przeciwko temu, że się urodziłam w takim miejscu, i wydawało mi się, że Polska ma mnóstwo wad. Dopiero gdy zaczęłam podróżować, przekonałam się, że każde miejsce ma i wady, i zalety. Zaczęłam doceniać swoje korzenie. Podróżując po świecie, zdałam sobie sprawę z tego, że choć ludzie różnią się kulturowo, serca i dusze mają bardzo podobne. Te same marzenia, pragnienia i potrzebę miłości. I abym dobrze się czuła w tej różnorodności świata, potrzebuję zrozumieć i kochać miejsce, w którym się urodziłam. Nie bez powodu właśnie

tu przyszłam na świat. Jest w tym wyższy sens. Jestem tego pewna, bo ja już nie wierzę w przypadki...

– Mówi Pani, że mężczyzna buduje dom, ale to kobieta go tworzy.

Tak uważam. Wypełnia go duszą, ciepłem i pięknem.

– Jednocześnie jest Pani postrzegana jako osoba wyzwolona, artystka i modelka o międzynarodowej sławie. Skąd więc takie tradycyjne pojmowanie roli kobiety?

Jestem bardzo silną osobowością. Kobietą samodzielną i niezależną. W mojej rodzinie kobiety zawsze były silne. Dla mnie normalne jest to, że kobieta pracuje zawodowo, zarabia, podejmuje decyzje. Uważam jednak, że kobieta i mężczyzna mają swoje role. Nikt nie jest lepszy ani gorszy. Uzupełniamy się. Nie ma powodu, żeby ze sobą konkurować. Jest wiele cech, które podziwiam w moim mężu i wcale nie chcę ich przejmować. Być kobietą to jest coś wyjątkowego. To dar. Moim zdaniem rolą kobiety w rodzinie i partnerstwie jest duchowe inspirowanie męża i dzieci, aby mogli się rozwijać. Kobiety chyba nie doceniają tego, jaką mają wielką wewnętrzną moc!

– Jak wyglądają święta u Pani w domu?

To czas celebrowania rodziny i bycia razem, dopieszczania się i kochania. Bardzo lubię świąteczne przygotowania. Staram się tak zorganizować moje aktywności zawodowe, żeby mieć jak najwięcej czasu dla domu. Wtedy męczę się fizycznie, ale zupełnie „resetuję” swoją głowę. Koncentruję się na sprzątaniu, upiększaniu i gotowaniu. Staję się czarodziejką i artystką domowego ogniska.

– A Pani raczej wyrzuca czy raczej zbiera przedmioty?

Mam naturę sentymentalną, ale nauczyłam się już, że nie można trzymać zbyt wielu rzeczy z przeszłości, ponieważ blokują miejsce na pojawienie się nowego. Jest taki fragment w Starym Testamencie, mówiący o żonie Lota, która odwróciła się za siebie i zamieniła się w słup soli. To mi właśnie przypomina, żeby nie rozpamiętywać tego, co było, ale iść do przodu. Doceniam to, co było, ale chcę żyć tu i teraz, a także mieć marzenia na przyszłość! Uwielbiam czas zimowy za to, że gdy dni są krótkie, to mamy więcej czasu, żeby zanurzyć się w sobie, pisać, zrobić rachunek sumienia i stworzyć wspaniały scenariusz na przyszłość.

– Ale oprócz rzeczy podniosłych jest jeszcze 12 potraw, które trzeba ugotować...

Tak, bo to, co duchowe i ziemskie, pięknie się przeplata! A przygotowanie świąt to spore wyzwanie. Niezbędny jest dobry plan. Zakupy zaczynam robić już wcześniej...

Robert Wolański / Sony A7R

– Sama? Czy mąż Pani pomaga, dostaje kartkę z listą zakupów i idzie do sklepu?

Pomagają obaj – i mąż, i syn! A ja wszystkim zarządzam. Mam specjalny zeszyt, w którym zapisuję, co będzie potrzebne. Wspólnie prowadzimy dyskusje, ustalamy, co na tym świątecznym stole się znajdzie, bo przecież mąż też ma swoje rodzinne tradycje, które szanuję i pragnę pielęgnować. Na przykład u mnie musi być barszcz, a u męża – zupa grzybowa, a czasem oboje mamy ochotę na zupę z ryby. Prowadzimy negocjacje! Zapisuję też rzeczy, które trzeba kupić, żeby w domu było magicznie i pięknie – świece, lampki, girlandy. Bardzo lubię to wszystko organizować. W naszym domu ważna jest też muzyka. Kolęd z różnych stron świata słuchamy już dwa, trzy tygodnie przed świętami. Lampki w całym domu rozwieszam już pod koniec października, gdy dni stają się krótsze. Dlaczego nie?! Nauczyłam się tego w Nowym Jorku i w Paryżu. Kiedy Michał był mały, pomagał mi piec ciasteczka, a teraz robi to Helenka. Razem też przygotowujemy ozdoby świąteczne, gwiazdy z papieru, szyjemy, dekorujemy.

– Spędzała Pani kiedyś święta poza Polską?

Tylko raz. W Los Angeles, w domu mojej przyjaciółki modelki. Z perspektywy czasu myślę, że było fajnie, ale wtedy ogromnie tęskniłam za rodziną! Spędziłam u niej ponad tydzień. Pewnej nocy temperatura spadła poniżej zera i był kataklizm. Z drzew pospadały wszystkie pomarańcze! Pamiętam, jak jechałyśmy autostradą wśród tych owoców. Zupełnie abstrakcyjny widok! Zaczął też padać śnieg, dosłownie odrobina, a ludzie wybiegali z domów, zbierali go i zanosili do zamrażarek, krzycząc z euforii. Dla wielu był to pierwszy śnieg w życiu! Poza tym była i choinka, i prezenty, i kolędy. W telewizji leciały filmy o bałwankach i reniferach. To było takie trochę naśladowanie tego, co się dzieje w Polsce. Pomyślałam, że to fantastycznie, że my mamy cztery pory roku i niczego nie musimy udawać. To były piękne święta, ale z dala od rodziny. Powiedziałam sobie wtedy: „Nigdy więcej! Żeby nie wiem co się działo, na święta jadę do Polski. Do domu!”.

Reklama

Rozmawiała: Katarzyna Sielicka

Reklama
Reklama
Reklama