„Patrzyłam, jak cierpi. Wiedziałam, że ona z tego nie wyjdzie”, przejmujące wspomnienia siostry Anny Przybylskiej w „Urodzie Życia”
W 2014 roku, w wieku zaledwie 35 lat, zmarła jedna z najpiękniejszych i najbardziej lubianych polskich aktorek Anna Przybylska. Osierociła wówczas trójkę małych dzieci. W najtrudniejszych chwilach choroby była przy niej siostra Agnieszka Kubera. W najnowszym numerze URODY ŻYCIA podzieliła się swoim wspomnieniem o Ani.
„Patrzyłam, jak cierpi. W każdym badaniu wyglądało to coraz gorzej, wiedziałam, że ona z tego nie wyjdzie. Nie wiem, czy się odbudowałam. Ale zaczęłam robić takie rzeczy, o które bym się w ogóle nie podejrzewała. Ona zawsze ludzi nakręcała”, wyznaje w rozmowie z Anną Maruszeczko.
Siostra Anny Przybylskiej w „Urodzie Życia”
Agnieszka Kubera pracuje w pracowni tomografii komputerowej. Tematyka medyczna nie jest jej obca, dlatego kiedy usłyszała diagnozę siostry, nie miała złudzeń:
Ona obsesyjnie drążyła temat, co mnie doprowadzało do szału. Mówię: „Anka, ja nie pracuję w tym zawodzie od dzisiaj. Na niektóre choroby naprawdę trzeba sobie zasłużyć”. „Naprawdę coś mi jest”. „Ale boli cię?”. „No nie”. „Jesteś po prostu za chuda…”. Ale ona tak szukała, aż znalazła.
– Jak się pani dowiedziała o chorobie Ani?
Zadzwoniła do mnie i mówi: „Słuchaj, coś mnie pobolewa. Zrobiłam gastroskopię, ale tam nic nie było. Zrobiłam USG, i jest coś do przeleczenia. Taki stan zapalny, ma zniknąć po dwóch tygodniach”. Ale to nie zniknęło.
To był piątek, godzina 12. „W poniedziałek przyjdziesz do mnie na tomografię”, uspokajałam. Ona była niecierpliwa, zadzwoniła jeszcze raz: „A jak ja bym rezonans zrobiła?”. „Gdzie ja ci przed weekendem rezonans załatwię?”. „Zapłacę. Zadzwoń do koleżanek, niech mnie jutro przyjmą”. Zadzwoniłam i niby w żartach mówię do znajomej doktor: „Ale jakby coś było, to mi powiedz”. „Przestań, gdzie, u młodej dziewczyny?!”.
Następnego dnia Ania zadzwoniła, żebym popilnowała dzieci, a sama pojechała na badania. Zanim wróciła, lekarka zdążyła do mnie zadzwonić: „Tu coś jest – mówi – ale na razie się nie martw, bo jeśli nawet, to pewnie zmiana łagodna”. Na to wchodzi Ania: „Wiesz co, doktor powiedziała, że tam nic nie ma”. Potem wróciłam do rozmowy z lekarzem: „Przecież nie powiem dziewczynie, która wsiada do auta, że ja już coś widzę”. Wieczorem zadzwoniła, że musimy Ance załatwić wizytę u chirurga. Zrobili jej kolejne USG, ale cały czas obowiązywała wersja o zmianie łagodnej. Dopiero na stole operacyjnym okazało się co innego.
– Ile trwało dochodzenie do tego, że to jest poważna sprawa?
Półtora miesiąca. Mogła być operowana za dwa tygodnie, ale miała jakiś projekt do dokończenia. Po operacji lekarz powiedział: „Mam dwie wiadomości. Jedna jest taka, że zmiana została całkowicie wycięta, z marginesem, a druga – że wnioskując z koloru, kształtu i konsystencji, nie jest to zmiana łagodna”.
Nikt się nie spodziewał, że to będzie rak, najwyżej coś, co można przeleczyć na przykład hormonami. Jeszcze do niej mówię: „Anka, jak ty z pięć kilo przytyjesz, to nikt tego nawet nie zauważy”. Przeliczyliśmy się.
– Ile czasu Ania chorowała od momentu diagnozy?
W sumie prawie 18 miesięcy. Co i tak jest cudem. Powiem szczerze: myśmy myśleli, że komu jak komu, jej się musi udać.
– W czepku urodzona.
Tak. Mówiłam: „Anka, bez przesady… Robota, talent, uroda, fajne dzieci i facet. Wszystko jest. To z chorobą sobie nie poradzisz?”. Potem, gdy już wiedzieliśmy, że jest niefajnie, uczepiliśmy się statystyk. „Na bank jesteś w tych dwóch procentach, które dożywają pięciu lat!”. Pięć lat to dużo. Wszystko może się zmienić w leczeniu. Później się okazało, że niefajnie jest być w tych dwóch procentach.
– Bo?
Bo przez jakiś czas jest stabilnie, a potem wszystko się na człowieka sypie. Kiedyś Anka powiedziała, a jeszcze nie była tak strasznie wymęczona chorobą: „Przychodzi taki moment, kiedy pacjent chce umrzeć, a i rodzina chce, żeby odszedł”.
Pamiętam to jak dziś. Siedziała w kuchni przy stole i piła herbatę ze swoją agentką Gosią. Jarek karmił Jasia, a ja, połykając łzy, nakładałam coś na talerz.
– W przygotowywanej właśnie do druku biografii Ani przeczytałam, że jeździła czasem na plan zdjęciowy z pęczkiem natki pietruszki, bo ją brzuch bolał i to pomagało. Może to już były objawy choroby?
Myślę, że objawy były wiele lat wcześniej. Jednym z nich, jak się później dowiedzieliśmy, jest depresja. My teraz jesteśmy tacy mądrzy. Ania była bardzo szczupła. Miała ciągle rozpięte spodnie, bo ją coś gniotło, uwierało. Trzy lata przed rozpoznaniem strasznie schudła. „Anka, nie przesadzasz z tym spinningiem?”. Ona potrafiła ćwiczyć rano i wieczorem. Mówiłam: „To jest chore. Dziecko, ty w ciuchy córki zaraz się zmieścisz”. Lubiła jeść, ale zawsze to odchorowała. To poleżała sobie na prawym boku, to na lewym…
Anna Przybylska, VIVA! 2011
– Dom w Gdyni był dla niej najważniejszy?
Gdynia w ogóle była najważniejsza. Z domem wiązała wiele nadziei. Myślała, że tam wszystko zacznie się na nowo, odżyje jako kobieta, już nie będzie wielbłądem, tylko królewną. Jarek skończy grać w piłkę i przejmie obowiązki domowe, dzieci wyjdą z pieluch, pójdą na balet, na tenisa, piłkę, a ona będzie miała czas dla siebie, w końcu pomyśli o karierze.
– Była jedną z najpopularniejszych aktorek w Polsce, ale z drugiej strony w środowisku filmowym panowało przekonanie, że to, co najważniejsze, jeszcze przed nią. Warunkiem było to, że mąż zawiesi korki na klamce?
Był moment, że wszystko było pod Jarka. Fakt, że praca i życie sportowca są wymagające. Myśmy się czasami z tym z mamą nie zgadzały. Bałyśmy się, że Ania, biorąc na siebie większość obowiązków, coś przeoczy. Zatraci się w codzienności, sprawiając, że Jarek poczuje się zbędny, pozna kogoś i odejdzie. Ale Anka mówiła: „Słuchajcie, kocham Jarka, dzieci muszą mieć pełen dom. Matkę, ojca. Jarek ma swoje pięć minut, a ja mogę pracować do końca swoich dni”. I tak było. Pracowała do końca. Tylko że nikt sobie tak końca jej kariery nie wyobrażał. Jakoś rok przed chorobą robiłyśmy Wigilię w Orłowie. Popijałyśmy winko, szatkowałyśmy kapustę, a ona mówi: „Siostra, niedługo będzie moja czterdziestka. Ale to będzie impreza!”.
(...)
– Najgorsze macie za sobą. Bo najgorsze było przed śmiercią Ani.
To był dramat. Dla niej przede wszystkim. Przecież gdzieś napisali, że nie żyje. Do Jarka dzwonią z tabloidu. Anka mówi: „Daj, odbiorę”. Odzywa się swoim charakterystycznym głosem. Po drugiej stronie cisza. Potem niepewne: „Pani Ania?”. „Tak, to ja. Pozdrawiam z zaświatów”. Upominałam ją: „Zachowujesz się czasem jak dzikus nieokrzesany”. Ale to przybierało na sile i kompletnie wyprowadzało ją z równowagi: „Albo oni, albo ja!”, wykrzykiwała.
Anna Przybylska i Jarosław Bieniuk, VIVA! 2005
– Wiem, że Wasz tata wcześnie umarł. Musiałyście to obie mocno przeżyć.
Ja skupiłam się na tym, jak sobie bez niego poradzimy. Tata dbał o wszystko. Wywiadówki, lekarze, rachunki. Jak zmarł, to pomyślałam: „My z tą naszą kochaną mamą, królewną Krysią, z tym świeżo wybudowanym domem po prostu zginiemy”. Tata dawał nam i mamie poczucie bezpieczeństwa. I wyręczał w wielu zajęciach domowych. Pamiętam, jak po jego śmierci, a było to lato, sierpień, myśmy nawet szlaucha nie potrafiły same przykręcić, żeby podlać ogródek.
– Może dlatego, że ojciec za wcześnie odszedł, próbowała tak szybko znaleźć następcę i założyć rodzinę?
Wszystko możliwe. Tymczasem pierwszy partner – niewypał, drugi – niewypał. Najbardziej przeżyła rozwód. Liczyła, że ślub kościelny będzie gwarancją powodzenia i że to będzie miłość do grobowej deski. Ludzie zarzucają Jarkowi, że nie poprosił Ani o rękę. Ale ona powtarzała: „Ja już jednego męża miałam. Wiem, jak to smakuje. Z chwilą założenia obrączki wszystko się zmienia”. Myślę, że byli naprawdę fajną parą i rodziną w wolnym związku. Chociaż nieidealną. Od miłości po nienawiść. Ale takie jest życie.
– Czy przed chorobą Ania mówiła o śmierci?
Ania z Jarkiem dużo podróżowali. Robili też sobie wypady na weekend, na narty. „Ty, siostra, a co by się stało z moimi dziećmi, gdybyśmy z Jarkiem w samolocie czy w samochodzie zginęli?”. Jak wypadek nie wyszedł, to sobie wymyśliła śmierć pod hasłem choroby.
– Czym była dla pani choroba siostry?
Niezłą szkołą życia. I niemocy. Patrzyłam, jak cierpi. Wiedziałam, że z tego nie wyjdzie.
– I jaką strategię pani obrała?
Starałam się w ogóle nie poruszać tego tematu albo wypowiadać się asekuracyjnie. Teraz żałuję. Pewne rzeczy powinniśmy sobie powiedzieć. Ona czasem mówiła: „Żebym ja tylko dożyła Świąt Wielkanocnych”. „Anka, błagam cię. O czym ty myślisz?”, odpowiadałam wymijająco, bo wiedziałam, że następnych świąt nie dożyje. Miałam mówić: „Mam nadzieję, że dożyjesz”? Albo: „Na pewno się uda”? Anka nie była głupia.
– Czyli pani się nigdy nie oszukiwała?
Nie. Wiedziałam, że tak to się skończy, nie byłam tylko pewna, kiedy. Ale gdzieś tam w tyle głowy słyszałam: „Może zostanę pozytywnie zaskoczona? Ale nie, to nie może być bajka”. Z perspektywy czasu myślę, że zrobiliśmy duży błąd, nie wysyłając jej do Chin.
– Na przeszczep komórek macierzystych?
Tak. Nie mieliśmy pewności, nie było determinacji. Potem Ania dostała chemię, trochę lepiej się poczuła. Potem żyła programem naukowym w Stanach. A czas uciekał. Myślę, że gdyby to miało się drugi raz w życiu przytrafić, to chyba bym zastawiła dom, samochody i pojechała, niech się dzieje, co chce. Bo w Szwajcarii to tak z automatu do niej podeszli, rokowania, statystyki, „decyzja należy do pani”. Program amerykański też okazał się nie taki cudowny, jak się wydawało.
Anka, w przeciwieństwie do mnie, miała łatwość nawiązywania kontaktów. Ja muszę z kimś trochę pobyć, pomyśleć. Fakt, czasami mówiła: „Oj, pomyliłam się…”. Dzieci też otwierają się od razu. Ktoś wchodzi: „Dzień dobry, a ma pani narzeczonego?”. Czasami mówię: „Jezu, ale jesteście wścibscy!”. „A co tam, ja chcę wiedzieć!” (śmiech). To są towarzyskie dzieci. Mój syn, tak jak ja, jest zdystansowany, musi poobserwować.
Cały wywiad w najnowszej „Urodzie Życia”.
Zobacz także: KULTOWE SESJE VIVY! Przypominamy pierwsze zdjęcia Anny Przybylskiej