Reklama

Za „Obce niebo” zdobyła nagrodę na festiwalu w Gdyni. To drugi film, który zrobiła wspólnie z mężem, Darkiem Gajewskim. „Jak nam się tym razem pracowało? To była masakra!” – Agnieszka Grochowska wyznaje magazynowi "Uroda Życia".

Reklama

- Kiedy rozmawiałyśmy w wieczór poprzedzający wręczenie Lwów, zarzekałaś się, że nie dostaniesz nagrody. Blefowałaś?
Nie! Byłam totalnie zaskoczona, chociaż jestem bardzo zadowolona z tej roli i z całego filmu. Nie tyle ucieszyłam się z nagrody dla mnie, co z tego, że to akurat za ten film, nasz wspólny – Darka i mój. Kosztował nas bardzo dużo, oddaliśmy mu sporo życia.

- Co to znaczy „sporo życia”?
Ten film opowiada dramatyczną historię małżeństwa, któremu szwedzka opieka społeczna odbiera ukochaną córkę. Walka z systemem, który to umożliwił, okazuje się beznadziejna. Trudny temat, skrajne emocje – praca na planie nie należała do łatwych. A właściwie była bardzo trudna. Ale zaczęło się wcześniej. Dwa lata przed pierwszym klapsem. Pisanie scenariusza, próby sfinansowania filmu, potem przygotowania, dokumentacje, szukanie obsady. Normalny skomplikowany proces produkowania filmu. A na koniec cała logistyka „rodzinna”, którą musieliśmy jakoś na czas zdjęć rozwiązać. W efekcie Darek wyprowadził się z domu i wynajął sobie pokój w hotelu.

- Dlaczego?
Na planie pracował po kilkanaście godzin na dobę. Czy chcieliśmy, czy nie, dosyć szybko stało się jasne, że nie jest w stanie łączyć pracy z naszym normalnym życiem. Oboje zresztą mieliśmy z tym problem. Na początku zupełnie sobie tego nie wyobrażałam. Byłam przerażona, że zostaję ze wszystkim sama – z domem, dzieckiem, psem. Ale z czasem okazało się, że to była dobra decyzja. Emocje na planie zdjęciowym były tak silne, że oboje potrzebowaliśmy później odpoczynku, chwili dla siebie, samotności.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Agnieszka Grochowska w "Urodzie Życia"

- Podręczniki psychologiczne mówią, że w takich trudnych momentach należy się wzajemnie wspierać, a nie rozdzielać.
Nie wiem, czy opisują one małżeństwa filmowców! Dla mnie to była uczciwa decyzja. Nie chcieliśmy udawać, że wszystko jest jak zawsze. Bo niby Darek by z nami był, ale tak naprawdę, by go wcale nie było. Sama miałam duży problem, żeby po zdjęciach wrócić do domu bez całego bagażu emocji nagromadzonych na planie. Darek każdego dnia pracował dłużej. Można powiedzieć, że jego praca się nie kończyła. Codziennie od świtu do nocy. Nie chcieliśmy, żeby emocje i stres związany z robieniem tego filmu odbiły się na naszych relacjach.
Każdy musi mieć choć trochę przestrzeni dla siebie. Tej pracy nie da się wykonywać inaczej. Musisz skupić się na sobie, taka jest prawda. Darek jest bezkompromisowy. Potrafi mocno i uczciwie postawić sprawę. Nie ma problemu z wyrażaniem swoich emocji i opinii, nawet jeśli są trudne do przyjęcia. Bardzo to w nim podziwiam. Ja się częściej staram być po prostu miła. Pewnie próbowałabym trzymać dziesięć srok za ogon, udawałabym przed sobą, że jakoś to będzie, a potem wszystko zaczęłoby mi się walić na głowę. Mnie i nam.

- Już od ponad 10 lat tworzycie rodzinę, na którą patrzy się z zazdrością. Jaki jest wasz przepis na życie?
Każdy z nas ma pewnie trochę inny, ale oboje doceniamy to, co mamy. I potrafimy o to zadbać. Oboje wiemy, że związek to coś, co daje podwójną siłę. A dzięki temu, że pracujemy w tej samej branży, żyjemy blisko siebie, w tym samym świecie, rozumiemy się. Jestem osobą, która potrzebuje bazy, rodziny, swojego miejsca wśród najbliższych, żeby być szczęśliwą, żeby móc dać z siebie wszystko w pracy. Zanim poznałam Darka, takimi osobami byli dla mnie rodzice i siostra. Zawsze bardzo potrzebowałam też dziadków. Większość nastolatków wciąga się w wir życia towarzyskiego, najważniejsi stają się przyjaciele, znajomi. Dla mnie zawsze to była rodzina. Między 14. a 18. rokiem życia moimi najbliższymi przyjaciółmi byli dziadkowie.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Agnieszka Grochowska w "Urodzie Życia"

- Jacy byli?
Dziadek był inżynierem, pracował w Skali. Babcia nie pracowała. Była po prostu ukochaną babcią. Mieszkali na Nowolipiu. Spędzałam u nich każdą wolną chwilę. Dziadek był szalony, miał niebywałą wyobraźnię i pamięć. Znał całego „Pana Tadeusza”. W sylwestra zabierał mnie i Mikę [siostrę Agnieszki – przyp. red.] na spacer po Warszawie – zawsze szybko chodził, musiałyśmy za nim biec, żeby nadążyć. Znał czerniakowskie piosenki, puszczał na cały regulator Kiepurę z adapteru i śpiewał razem z nim. W urodziny, jak śpiewaliśmy „Sto lat...”, to dziadek zawsze na koniec odśpiewywał swój minirecital na wzór operowy: „Niech żyyyje nam, niech żyyyje nam, niech żyyyyyyyje naaaaaaam”. Kiedy się dostałam do szkoły teatralnej, było wiadomo, że to po nim. Babcia była z kolei osobą pełną miłości i akceptacji. Dostałam tego od niej tyle, że teraz próbuję się dzielić.

- Nie przechodziłaś okresu buntu nastolatki?
Nie. Zawsze miałam wspaniałe relacje z mamą i z siostrą. Maksimum poczucia bezpieczeństwa.

- W zawodzie aktorki nie szukałaś potwierdzenia własnej wartości?
Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Zresztą to mama pchnęła mnie w stronę aktorstwa, zachęcając do warsztatów aktorskich, a potem do koła aktorskiego Machulskich. A tam zaskoczyło. Zobaczyłam, poczułam, że grając kogoś innego, wchodząc w obcą skórę, mogę na bardzo głębokim poziomie wyrażać siebie.

Next Film

Agnieszka Grochowska i Bartłomiej Topa w filmie "Obce niebo" grają małżeństwo

- Tak było też z rolą w „Obcym niebie”? Grasz matkę, której zostaje odebrane dziecko. Jej cały świat kończy się w jednej sekundzie.
Kiedy Darek zaczął pisać scenariusz „Obcego nieba”, byłam w ciąży i wiedziałam już, że zagram tę postać. Miałam dużo czasu, żeby się do tej myśli przyzwyczaić, byłam pewna, że mam temat oswojony, przemyślany pomysł na rolę. Rozumiem, o czym jest film, rozumiem, że dla mnie jako świeżej matki może to być trudne i rozumiem, że muszę do tego podejść profesjonalnie. Bardzo się zdziwiłam, kiedy rozpoczęły się zdjęcia i okazało się, że cały mój organizm, psychika, wszystko – reagują na tę historię sprzeciwem. Pierwszy dzień zdjęciowy był koszmarem. Chciałam zrezygnować.

- Co się działo?
Miałam totalną emocjonalną blokadę. Odrzucałam tę sytuację. Fizyczny sprzeciw. Nie potrafiłam nawet powiedzieć wyuczonego na pamięć fragmentu roli. Wieczorem, po zdjęciach, totalnie załamana, poszłam coś zjeść do osiedlowej knajpy. Przy stoliku obok siedziała matka z córką, mniej więcej siedmioletnią. To był pierwszy dzień zdjęć. Nie zdążyłam jeszcze wejść w rolę, a już czułam się w tej knajpie jak moja bohaterka. Odebrano jej dziecko i przygląda się innej matce, której to nieszczęście nie spotkało. Nie byłam w stanie nic przełknąć. Zapłaciłam i wyszłam. Pomyślałam sobie: „Boże, jeżeli tak będą wyglądały najbliższe trzy miesiące mojego życia, to oszaleję”.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Agnieszka Grochowska w "Urodzie Życia"

- Wyparcie?
Coś takiego. Kompleksowa obrona organizmu przed wchodzeniem w taką sytuację. A kiedy już w nią weszłam, to co chwila wybuchałam szlochem. Zachowywałam się jak rozhisteryzowana wariatka. Nigdy do tego stopnia nie przeżywałam roli. Żebym nie mogła spokojnie zjeść kolacji w knajpie? Nigdy. Nie potrafię tego do dziś wytłumaczyć. Moje myślenie o sobie jako o profesjonalnej aktorce całkowicie runęło.

- I rzeczywiście tak wyglądały całe trzy miesiące pracy nad tym filmem?
Trochę okrzepłam. Ale do końca to było zmaganie się z własnymi emocjami. Ta rola dotknęła najgłębszych pokładów emocji, które w sobie odkryłam, kiedy zostałam matką. Do dziś nie podjęłam się zadania rozebrania tego tematu, nazwania tej sytuacji.

- Myślałaś, jak ty jako matka zareagowałabyś na sytuację, która wydaje się beznadziejna, bez wyjścia?
W tym filmie sceny, w których mogę dać komuś w pysk – dosłownie czy w przenośni – były rodzajem wyzwolenia. Ale 90 procent filmu to właśnie mierzenie się z bezradnością, obezwładnieniem, rozpaczą. Cały czas. Non stop. To było zabijające, czułam się jak zwierzę w klatce. Po lekturze scenariusza uważam, że w sytuacji mojej bohaterki zachowałabym się inaczej. I kompletnie inaczej zamierzałam to grać. Wyobrażałam sobie, że będę o wiele aktywniej walczyła o powrót córki. Dopiero na planie dopadła mnie ta niemoc i rezygnacja. To też było dla mnie trudne – że jako postać nie byłam w stanie doskoczyć do swojego wyobrażenia na temat reakcji na taki dramat. Wyobrażałam sobie, że będę dużo bardziej heroiczna. Z jednej strony – jako aktorka – wiedziałam, że gramy rodzinę daleką od doskonałości, która godzi się na jakąś życiową bylejakość. Ale z drugiej strony – jako matka – chciałam mojej bohaterki jako matki za wszelką cenę bronić. Chyba po raz pierwszy w życiu postać, którą gram, poszła w zupełnie inną stronę, niż to pierwotnie przewidywałam.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Agnieszka Grochowska w "Urodzie Życia"

- Dotąd taką najbardziej nieprzewidywalną twoją rolą, wbrew warunkom czy raczej emploi, była rola w filmie Filipa Marczewskiego „Bez wstydu”. Seksowna blondyna w miniówce i wysokich szpilkach.
Zobaczyłam mój kostium do tego filmu i się przeraziłam. W życiu bym czegoś podobnego nie włożyła – nie wiedziałabym, jak iść ulicą. Miałam sporo oporów do przełamania. Kiedy Filip zaproponował, żebym przefarbowała włosy, miałam obiekcje. Uważałam, że będę wyglądała, jakbym się przebrała. Ale ostatecznie zaakceptowałam te wszystkie pomysły i kiedy pierwszy raz wyszłam zrobiona na moją bohaterkę, okazało się, że faceci patrzą na mnie inaczej. Z żywym zainteresowaniem. Odsłoniła się jakaś moja inna strona. I po trzech dniach zdjęć, kiedy ludzie zaczęli mnie już kompletnie inaczej odbierać, kiedy kilkakrotnie w ciągu dnia słyszałam, że mam ekstranogi, sama popatrzyłam na siebie kompletnie inaczej. Że to w sumie dosyć zabawne być przez chwilę sexy.

- No właśnie. Czym dla ciebie jest seksualność?
Nie lubię być widoczna, być w centrum zainteresowania, atakować swoją powierzchownością – po prostu nie czuję się wtedy swobodnie. Może to jakaś skaza psychiczna? Zwracanie na siebie uwagi jest dla mnie zabawne tylko w pracy – właśnie jak w filmie „Bez wstydu”. Fajnie było przez chwilę być laską, za którą chłopaki gwiżdżą na ulicy. Ale tylko przez chwilę. Bo na co dzień nie potrzebuję i nie szukam potwierdzenia własnej wartości u mężczyzn. U kobiet zresztą też.

- Źle się czujesz jako obiekt pożądania?
To ciekawe, bo ostatnio sama zaczęłam się nad tym zastanawiać. Dlaczego się nie stroję, nie maluję? I doszłam do wniosku, że to jest dla mnie „zbyt…”. Że nadmierne zajmowanie się sobą, celowe robienie z siebie czegoś „smacznego”, robienie z tego, jak wyglądam, tematu, jest krępujące. To znaczy mnie krępuje. Doceniam to, że moje koleżanki potrafią się świetnie ubrać, umalować, w ogóle lubię patrzeć na piękne kobiety. Super, że są. Wspaniale, że kobiecość może się wyrażać na wiele sposobów, również kolorem szminki, ale… No właśnie – ale za każdym razem, kiedy postanawiam, że coś wreszcie w sobie zmienię, że wreszcie ten mój kolor szminki znajdę, to sekundę później ogarnia mnie niemoc. Brakuje mi motywacji, mam poczucie, że to wszystko zajmuje strasznie dużo czasu i nie daje mi niczego w zamian.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Agnieszka Grochowska w "Urodzie Życia"

- Masz poczucie, że makijaż odbiera kobiecie coś z inteligencji?
Nie, kompletnie nie to! Nie wartościuję tego. I nie chodzi o to, że nie lubię ładnie wyglądać, że neguję siebie. Ale uważam, że wszystko powinno mieć swoje proporcje. Nie chcę nikogo obrażać, mówić, że nasze polskie realia są zbyt skromne na czerwone dywany, ale w tych proporcjach, które dostrzegam i wyznaję, pewne rzeczy wydają mi się właśnie „zbyt”. Nie widzę siebie w pióropuszach i tej całej feerii barw. Krępują mnie niektóre zdjęcia.

- Ale tę potrzebę, żeby stworzyć sobie lokalną namiastkę wielkiego świata da się jednak jakoś obronić…
Pewnie się da. OK. Ale jeśli się już umawiamy, że tworzymy sobie namiastkę wielkiego świata, to przynajmniej zróbmy to dobrze. Kiedy Małgosia Szumowska jedzie z filmem do Berlina, to zdjęcia stamtąd są ekstra. Ogląda się je z przyjemnością. Jest dobre światło, ludzie mają naturalne proporcje ciała i kolor skóry się zgadza. Kiedy pojechaliśmy do Wenecji z „Wałęsą”, to też wyglądaliśmy na zdjęciach dobrze. Wszystko było przemyślane, miało formę i kształt.
U nas – nie. Na zdjęciach z naszych lokalnych imprez wszyscy mają wielkie głowy i krótkie nogi. Dlaczego tak jest? Dlaczego nikt nie pomyśli o tym, żeby zrobić bramkę dla fotografów i ustawić ich w takim miejscu i w takiej odległości od fotografowanych, żeby te zdjęcia wyglądały później dobrze? Dlaczego nikt nie pomyśli o tym, żeby naprawdę przygotować miejsce, w którym jesteśmy fotografowani, odpowiednio je zaświecić? To nie jest wiedza ezoteryczna. Gdyby ktoś o tym pomyślał, wszyscy mielibyśmy przyjemność, że w tym uczestniczymy, i mielibyśmy pewność, że następnego dnia zobaczymy się na zdjęciach, na których wyglądamy jak ludzie, a może nawet się sobie na nich podobamy. Tymczasem mam wrażenie, że kiedy wychodzę na imprezę, ubieram się, maluję, pozuję do fotografii, to dzieje się to tylko po to, żeby następnego dnia ktoś je wrzucił na stronę jakiegoś plotkarskiego portalu, a jeszcze ktoś inny złośliwie opisał to, jak wyglądam. No nie chce mi się.

ONS

Dariusz Gajewski i Agnieszka Grochowska na premierze filmu "Obce niebo"

- Ale jednak wiele twoich koleżanek ma potrzebę uczestniczenia w tym wielkim świecie i czerpie z tego przyjemność.

Nie neguję tego. Być może ten mechanizm jest w jakimś sensie odzwierciedleniem świata, w którym wszyscy żyjemy. Jest dużo możliwości, jest kolorowo, jest głośno, potrafi być bardzo ciekawie. Kiedy już się w to włączysz, trudno się zatrzymać, sensownie wybrać, cofnąć. I tak samo uczestnictwo w tym wielkim świecie ma na pewno plusy – na imprezach bywa fajnie, coś się dzieje, są znajomi, jest życie. I jeśli nagle decydujesz się cofnąć, to może temu towarzyszyć poczucie, że zaraz coś stracisz. Wybrałam po prostu inną drogę. Mam rodzinę i bardzo ciekawą pracę.

- Grasz dużo, ostatnio także na Zachodzie – w „Systemie”, z takimi gwiazdami jak Tom Hardy, Gary Oldman czy Noomi Rapace…
Teraz jestem w trakcie zdjęć do „The Hope Rooms”, brytyjskiego krótkiego metrażu, który reżyseruje Sam Yates, okrzyknięty w zeszłym roku przez „Guardiana” wschodzącym talentem. Gram polską kelnerkę. W obsadzie jest m.in. Ciarán Hinds, dla mnie – mistrz. Luksus pracy z Anglikami jest nieprawdopodobny. Piekielnie zdolni, perfekcyjnie przygotowani, zawsze mili.

- Do legendy przeszło już twoje spotkanie ze Stevenem Spielbergiem…
To było dawno, w 2008 roku, po „Hani” Janusza Kamińskiego. Tam mnie zobaczył i zaproponował mi spotkanie. Żadna zawodowa propozycja z jego strony nie padła, ale faktycznie powiedziałam mu, że nie jestem zainteresowana pracą w amerykańskich serialach, bo wolę robić filmy fabularne w Polsce.

Next Film

Agnieszka Grochowska, Bartłomiej Topa i Barbara Kubiak w filmie "Obce niebo"

- I w ten sposób skasowałaś się z castingu do „Kompanii braci” albo „The Pacific”!
To było jedno z bardziej abstrakcyjnych spotkań, jakie miałam w życiu. Za rekomendacją Spielberga objeździłam wszystkie wytwórnie filmowe w Los Angeles. Oni kompletnie nie wiedzieli, o co chodzi – nie zagrałam przecież jeszcze wtedy niczego po angielsku, więc nie było się do czego odnieść! Ale dla mnie to było bardzo interesujące. Zobaczyłam inny świat. Śmieję się dzisiaj trochę z tej mojej ówczesnej naiwności: aktorka z Polski tłumaczy Spielbergowi, że nie chce grać w serialach, nie mając zielonego pojęcia o tym, co Amerykanie potrafią z serialu wyciągnąć. Ale trudno – było, minęło. Nie roztrząsam tego. Patrzę do przodu.

- Minęło siedem lat, masz za sobą kilka filmów anglojęzycznych. Może się jeszcze ze Spielbergiem spotkacie…
Maybe. Nie wykluczam!

Rozmawiała Magdalena Żakowska

"Uroda Życia"

Więcej w najnowszym numerze "Urody Życia", grudzień 2015. Już w kioskach.

Bartek Wieczorek / LAF AM

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama