Grażyna Sobocińska porzuciła marzenie o śpiewaniu... To, co odkryła na scenie, zmieniło wszystko
Choć początkowo marzyła o karierze wokalistki jazzowej, los poprowadził ją w stronę aktorstwa – i dał szansę, by odnaleźć w sobie przestrzenie, których wcześniej nie mogła wyrazić. Dziś Grażyna Sobocińska zachwyca autentycznością i odwagą emocjonalną, zarówno na scenie, jak i przed kamerą. W rozmowie z „Vivą!” opowiada o swoich pierwszych wyborach, pracy nad spektaklem „Koniec czerwonego człowieka” w reż. Krystyny Jandy w OCH-Teatrze, spotkaniach, które ukształtowały jej drogę artystyczną, i o tym, jak aktorstwo stało się dla niej nie tylko zawodem, ale i narzędziem osobistego rozwoju.

- Redakcja VIVA
Najbliższe przedstawienia sztuki "Koniec czerwonego człowieka" w reż. Krystyny Jandy można obejrzeć 28 i 29 kwietnia oraz 2,3 i 4 maja w warszawskim OCH-Teatrze.
Bilety na stronie ochteatr.com.pl lub w kasach teatru.
Grażyna Sobocińska: wrażliwość to moja siła. Wywiad VIVA!
Co było impulsem, który sprawił, że zdecydowała się Pani zostać aktorką?
Grażyna Sobocińska: Szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy pojawił się u mnie pomysł, aby zostać aktorką. Wcześniej chciałam być wokalistką jazzową i taki był mój plan, ale równocześnie, przygotowując się na studia jazzowe w Katowicach, czułam, że potrzebuję pracy nad tekstem i wyrażaniem emocji na scenie. Zaczęłam więc równocześnie przygotowywać się do egzaminów do szkół teatralnych i pamiętam, że wiele osób próbowało mnie raczej odwieźć od tego pomysłu. W krakowskiej szkole teatralnej, którą kończyłam, na korytarzu po którymś egzaminie stała duża tablica z napisem: „Jest tyle innych zawodów na A…”. Od samego początku mówiono nam, że nie będzie łatwo, ale też nikt nie mówił, że będzie tak trudno. Tylko tez zawód dawał mi coś czego szukałam i nie znalazłam ani w szkole muzycznej grając na skrzypcach ani na scenie jako wokalistka. Dał mi szansę na odkrycie w sobie czegoś, co wcześniej musiałam mocno tłumić przez konwenanse i cały system edukacyjny. Samo wyobrażenie, że jest się kimś innym, daje przyzwolenie na wchodzenie w różne stany, a to daje przestrzeń do odkrywania – i okazuje się, że ja to wszystko gdzieś w środku mam. To klasyczne postawienie sobie pytania: „Co ja bym zrobiła w danych okolicznościach?” naprawdę otwiera wiele możliwości. Wcześniej po prostu czułam, że zwracanie na siebie uwagi jest niebezpieczne, ale musiałam w końcu uznać, że jest we mnie taka ludzka potrzeba zauważenia, też jakiejś próżności, bycia kimś wysłuchanym i nie mogłam dłużej tego lekceważyć. Aktorstwo wymaga dużego wystawienia się na świat – i chciałam tego spróbować, zobaczyć, czy dam radę. Oczywiście, nie odbywa się to bez zranień, ale póki co się nie poddaję. Pokochałam ten zawód za to, że dał mi szansę na odkrycie tej niespacyfikowanej części mnie.

Jakie były momenty przełomowe w Pani dotychczasowej karierze?
Cały czas mam wrażenie, że zbieram doświadczenia, ale nie czuję, żebym miała za sobą jakiś przełom. Bardzo ważnym momentem było dla mnie spotkanie z Pawłem Maśloną. Pracowałam z nim przy serialu Motyw, zaraz po szkole teatralnej. Paweł był dla mnie mistrzem – ale bez tego hierarchicznego poczucia spotkania z autorytetem. Potrafił jak kumpel dać mi uwagę, która była dla mnie jakimś olśnieniem. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, jak ważne jest, aby trafić na reżysera, który wskaże właściwy kierunek i z którym rezonuje się na poziomie wrażliwości. To zwyczajnie bardzo ułatwia pracę, daje też poczucie bezpieczeństwa i otwiera na proponowanie. Bo czasem chce się coś spróbować, otworzyć w sobie coś delikatnego – i wtedy jedna nieczuła, nietrafiona uwaga potrafi zwyczajnie zamknąć taką szansę. Przynajmniej tak to działa w moim przypadku. To jest też kwestia zaufania, bo też nauczyłam się, że w tym zawodzie dobrze jest ryzykować.
Czy jest rola, która szczególnie ukształtowała Panią jako aktorkę?
I tu chyba mogę śmiało powiedzieć, że praca nad rolą Iriny w Końcu czerwonego człowieka to jedna z ważniejszych w moim dorobku. Nie wiem, czy to ona mnie najbardziej ukształtowała, ale właśnie przy tej pracy, za każdym razem stojąc na scenie, przekonuję się, jak ważna jest czujność, skupienie i podejmowanie tego ryzyka, o którym mówiłam wcześniej. Staram się bardzo uwolnić od myślenia, że muszę „trafić w punkt”. To mnie spina, i czuję, że idę w sztampę. A kiedy naprawdę jestem „w sprawie”, słucham partnera – nie ma miejsca na myślenie o zadowalaniu kogokolwiek. Tego też uczę się od aktorów z którymi jestem na scenie. Nie muszę być uznana czy lubiana – i wtedy jestem wolna. To jest piękne uczucie, ale też bardzo rzadkie, bo przecież nie będę ukrywać, że też chcę, żeby ludziom podobało się to, co im proponuję. Nie chcę być niczyim więźniem, ale też nie gram dla siebie.
Jak trafiła Pani do obsady spektaklu „Koniec czerwonego człowieka”? Co przyciągnęło Panią do tego projektu?
Zaraz po szkole zgłosiłam się do pani Krystyny Jandy, wyrażając swoje ogromne chęci do pracy w jej teatrze – marzyłam o spotkaniu z nią. Pani Krystyna w ogóle nie pamiętała tego telefonu, ale cztery lata później dostałam ten „mityczny telefon” z propozycją zagrania u niej w spektaklu. Byłam wtedy na wakacjach w Kazimierzu i oczywiście tego samego dnia wsiadłam do busa. Spotkałam się z panią Krystyną w Hard Rock Cafe – ledwo cokolwiek słyszałam, bo muzyka grała bardzo głośno – ale pani Krystyna wręczyła mi wtedy scenariusz z propozycją roli, a następnego dnia byłam już na pierwszej próbie.

Jak opisałaby Pani swoją postać w tym spektaklu? Co jest dla niej kluczowe?
Postać Iriny to fantastyczna, płynnie ewoluująca istota – niestety bardzo nieszczęśliwa. Cierpi przez system, przez rodzinę i jest absolutnie sterowana przez wszystko, co dzieje się na zewnątrz. Chociaż próbuje walczyć, buntuje się jak dziecko, które próbuje złapać jakieś narzędzia, żeby zbudować sobie inny scenariusz – niestety znajduje się w totalnej próżni i postanawia spłacić rodzinny dług. Myślę, że na widowni są ludzie, którzy jej współczują, ale są też tacy, którzy pewnie myślą, że ma to, na co zasłużyła.
Czy zetknięcie z historiami postaci zbudowanych na podstawie książki Swietłany Aleksijewicz wpłynęło na Pani postrzeganie najnowszej historii Europy Wschodniej?
Reportaż Aleksijewicz pomógł mi zrozumieć, co naprawdę oznaczało życie w tamtych czasach. Osobiste wyznania, często bardzo bolesne, sprawiły, że historia stała się dla mnie bardziej ludzka, prawdziwa – a przez to jeszcze bardziej wstrząsająca. Pamiętam moment, kiedy czytałam tę książkę, jadąc pociągiem i natrafiłam na fragment o kuzynce Oli – ładna, wesoła, szczęśliwa i zakochana. Napisała donos na swojego ojca, przez który później został zesłany do łagrów. Pamiętam, jak wtedy się zastanawiałam – jak to jest możliwe? Co to za kraj, w którym dzieci składają donosy na własnych rodziców? Ta sama kuzynka, zapytana w reportażu wiele lat później, czy tego nie żałuje, odpowiada: „A czy kto widział uczciwego człowieka w czasach Stalina?”. To dla mnie przypomnienie, jak banalne bywa zło i jak łatwo je usprawiedliwić. Z tych historii, z wielu portretów, wyłania się zupełnie inny obraz kata. To nie były potwory, a często zwyczajni ludzie. Aleksijewicz pomogła mi zrozumieć, kim był „homo sovieticus” i w jakim absurdzie ci ludzie wyrastali. Przeraża mnie, jak niedawno te wszystkie wydarzenia miały miejsce.
Jak widownia reaguje na „Koniec czerwonego człowieka”? Czy pamięta Pani jakieś szczególnie poruszające reakcje?
Reakcje publiczności oczywiście są zawsze inne, w zależności od pokolenia. Pierwsze sceny nie zapowiadają, o czym będzie spektakl – publiczność się śmieje, a później robi się cisza. Najbardziej poruszeni wychodzą widzowie, którzy doskonale te czasy pamiętają, ale myślę, że ten spektakl ma też duży walor edukacyjny dla młodszej generacji. Powinien przestraszyć, przypomnieć i uświadomić coś na nowo. Dla mnie, jeśli po spektaklu ktoś poczuje, że na chwilę się zatrzymał, pochylił nad tym światem, który pokazujemy, to mam poczucie, że to ma sens. Że ta historia, choć opowiedziana ze sceny, naprawdę kogoś dotknęła i zostawiła po sobie ślad.
