„Mój przyjaciel, Kuba Błaszczykowski”, Małgorzata Domagalik o tym, co w życiu najważniejsze!
Dziennikarka o książce „Pani Wymagalik”
Pani Wymagalik to najnowsza książka Małgorzaty Domagalik. Dziennikarka pisze w niej o sobie i słynnych postaciach showbiznesu. Nam opowiada o najważniejszych momentach swojego życia – chorobie, mężach, ryzyku zawodowym i swoim największym przyjacielu – Kubie Błaszczykowskim.
Aborcja
Alabama w USA wprowadza właśnie karę dożywotniego więzienia za aborcję. Dokładnie 99 lat dla lekarza, który usunął płód.
To prawo okrutne i nie do zaakceptowania. Podjęcie decyzji o aborcji to najtragiczniejszy moment w życiu każdej kobiety. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, co czuje kobieta, którą zmusza się do tego, żeby na przykład nosiła przez dziewięć miesięcy płód pozbawiony mózgu. Albo jak można zabronić dokonania aborcji dziewczynie, ofierze zbiorowego gwałtu.
W nowym prawie w Alabamie lekarz dostanie większą karę niż gwałciciel.
Kiedyś pewnie za oceanem powstanie o tym niejeden film. Tak przy okazji warto się zastanowić, jakby wyglądało prawo antyaborcyjne, gdyby miało dotyczyć mężczyzn?
Byłaby dostępna, jak coca-cola w automatach na ulicy!
Być może. Ale z drugiej strony nie godzę się na mówienie, że aborcja to „kosmetyczny” zabieg.
Buty
W jakich butach przyszła Pani dzisiaj?
Isabel Marant.
Drogie?
Nie są tanie. Lubię je. Zamszowe, granatowe. Na niewysokim obcasie, pasują do jeansów. Świetnie się jeździ w nich samochodem. I nosi do letniej sukienki.
Jeden procent, jeden promil Pani kolekcji?
Rzeczywiście, mam dużo par. Przez znaczną część swojego życia nie chodziłam. Leżałam w gipsach i na wyciągach. Buty to był dla mnie symbol kogoś, kto stawia obie nogi mocno na ziemi. Nie robię z tego martyrologii, ale tak naprawdę mocno na swoich nogach stanęłam dopiero w wieku 15 lat. Fajnie mi się chodziło, ale potem znów zaczęły się komplikacje. Buty były normalnością. Piszę o tym w swojej książce „Pani Wymagalik”. I o tym, że jak byłam małą dziewczynką i wchodziłam z jednego gipsu do drugiego, to zawsze mówiłam mamie: „Obiecaj, że jak wyjdę z gipsu, to będę miała czarne lakierki!”. „Będziesz miała”, powtarzała mama i ta „obietnica” pomagała mi wytrwać w gipsie do pasa przez dziewięć miesięcy. Chciałam tylko, żeby były francuskie, nie wiem skąd miałam takie zamiłowanie do luksusu. Żartuję. Gdy już je mogłam założyć, biegłam rano do piaskownicy i wskakiwałam w nich do piasku. Niszczyłam je, żeby nie wyglądały jak nowe. I kiedy pojawiały się inne dzieci, to ja miałam buty takie jak większość z nich. Były znoszone.
Ta dziewczynka z nogami w gipsie żyje w Pani?
Ostatnio oglądałam z mamą zdjęcia. Na jednym mam pięć lat siedzimy na rowerze wodnym a ja jestem tak jakoś zaczepnie podparta. „Dlaczego tak?”, zapytałam mamy. „Od małego coś kombinowałaś!”, zaśmiała się mama. Dzięki rodzicom nie wyrosłam na panienkę, która myśli o sobie: „Jestem gorsza, bo moje życie jest naznaczone ciężką chorobą”. Choroba nie stała się dla mnie alibi na to, żeby w życiu nic nie robić. Uczyć się i pracować mniej od innych. Wręcz przeciwnie, postanowiłam, że nie dam się tym kulom i ograniczeniom. Po tym człowiek robi się silny.
Paulo Coelho pytał, ile lat ma Pani wewnętrzne dziecko?
Dzisiaj ma już z jedenaście. Dziecko ma ciekawość świata. Ja tę ciekawość wciąż mam. Moja książka kończy się hasłem „Życie” i stwierdzeniem, że to nie musi być udane. Ale zawsze żyj tak jak chcesz, nie tak, jak inni ci mówią.
Błaszczykowski
Pisze Pani o Jakubie Błaszczykowski. Jak rodziła się Wasza przyjaźń?
Spotkaliśmy się przy okazji „Mistrza i Małgorzaty”, wieloletniego cyklu rozmów, które prowadziłam na łamach miesięcznika PANI. Kuba nie palił się do tego wywiadu, przekonał go Jerzy Brzęczyk, selekcjoner, o którym teraz piszę książkę. Wreszcie Błaszczykowski przyszedł, pojechaliśmy na zdjęcia, a po ich zakończeniu nie chciałam od niego ani koszulki, ani biletu na mecz, ani autografu. Zrobiłam swoje i pojechałam do domu. Za kilka miesięcy Kuba zadzwonił i zaprosił mnie na mecz. Kuba jest wspaniałym człowiekiem. Obok jego sposobu bycia, poczucia humoru, prawości a także stosunku do dzieci nie da się przejść obojętnie. Przeżył tragedię, po której niewielu by się podniosło. Miarą naszej przyjaźni jest to, że się rozumiemy bez słów. Dzieli nas duża różnica wieku, a okazuje się, że w emocjach, widzeniu życia, świata, patrzymy w tym samym kierunku. Bardzo sobie cenię, że sadzają mnie przy stole z całą rodziną i nie jestem tam „obca”. Zdobyłam kredyt zaufania, którego, mam nadzieję, nie zawiodłam. Kuba jest mocnym punktem w moim dorosłym życiu. Jest w jakimś sensie certyfikatem na moje bycie normalnym człowiekiem i dziennikarzem. Napisaliśmy razem książkę, a wie pan, ilu dziennikarzy sportowych chciało pisać książkę z Błaszczykowskim?
Nie wiem.
Wielu i to świetnych. Pewnie napisaliby książkę bardziej sportową. Jakby mi ktoś powiedział 10 lat temu, że będę prezesem fundacji Kuby Błaszczykowskiego, to bym się tylko uśmiechnęła.
Fundacja „Ludzki gest” Jakuba Błaszczykowskiego pomaga dzieciom. Po co to Pani?
Nie rozumiem pytania. Uważam to za wielkie wyróżnienie. Znamy się z Kubą siedem lat i zawsze mu powtarzałam, że powinien mieć fundację. Ma wielkie serce, pomaga dzieciom i ma z nimi świetne relacje. Nie musiałam go długo przekonywać, aby wesprzeć telefon zaufania dla dzieci i młodzieży 116 111. Cytuję jego słowa w jakimś wywiadzie: „Zadzwoniła Małgośka i powiedziała, że nie możemy tego tak zostawić”. Dzięki nam i fundacji Dominiki Kulczyk dzieci mogą dzwonić pod ten telefon do drugiej w nocy i otrzymać wsparcie. I pomoc w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Nadal pan pyta, po co mi to? Kiedy więc dostałam propozycję bycia prezesem fundacji, poczułam radość.
Co Pani ma z tego?
Satysfakcję, że pomagam. Nie mam dzieci, więc też namiastkę macierzyństwa. Co roku organizujemy świąteczne granie z Kubą w częstochowskiej hali sportowej, gdzie przychodzi siedem tysięcy ludzi. Dochód przeznaczamy na aktywność charytatywną. Wystarczy?
Cyrk
Wszyscy jesteśmy cyrkowcami, powiedziała Pani o naszym zawodzie.
Bo wszyscy w jakimś sensie chodzimy po linie. Zawsze można z niej spaść.
Ja chodzę po ulicy.
Zależy, jakie ma pan priorytety w dziennikarstwie. Czy pan wierzy w misję, czy chodzi panu tylko o to, żeby zrobić wywiad? Dla mnie taką misją było egzekwowanie hasła społecznej kampanii miesięcznika PANI: „Bije tylko słaby”. Albo propagowanie dawstwa szpiku w ramach akcji Życzenie Agaty, którą rozpoczęliśmy po śmierci wybitnej polskiej siatkarki Agaty Mróz. To w naszej gazecie Maciek Stuhr został dawcą szpiku i dzięki niemu dziewczynka żyje. Przed chwilą weszłam na Instagram, zobaczyłam, że jakaś dziewczyna pisze, że jej ustawiłam życie. Ode mnie się dowiedziała, że feminizm nie wyklucza podania mężowi zupy. A lina to jest ten moment, w którym trzeba podjąć ryzyko. Robiąc pierwszy program telewizyjny, podjęłam ryzyko bycia sobą. Ludzie, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że teraz z panem, w studiu telewizyjnym i w domu w piżamie zachowuję się tak samo. Nie wchodzę w rolę innej Domagalik. To jest ryzyko. Kupią, nie kupią. Kto ma kupić? Decydenci, ale także widzowie i czytelnicy.
Cyrk to też fikołki, klowni.
Nie bagatelizowałabym postaci klowna, który jakże często jest postacią tragiczną. „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie”. Tomek Sekielski filmem Tylko nie mów nikomu udowodnił, przez duże U, że taki dziennikarz, jak on, to czwarta władza. Powinien dostać program w dużej stacji i robić swoje rzeczy. Bo zrobił wielki, porażający film. Pokazał, że zło jest wszędzie. Widziałam ten film trzy razy i pozostanie ze mną na zawsze. Te krajobrazy kręcone dronami - piękne miasteczka, piękna Polska, lasy, śnieg, kościołek. Teraz już, jak będę jechała przez Polskę, to będę się zastanawiała, w jakim oknie, za jakimi drzwiami czai się zło. Pierwsze, co kościół powinien zrobić, to skończyć z celibatem, bo on jest wbrew naturze.
Nie prowadzę imprez. Zastanawiam się tylko czasami, ile samochodów nie stanęło przez te wszystkie lata w moim garażu.
Dziennik telewizyjny
Podoba mi się anegdota z Pani książki o tym, jak nie została Pani Ziemcem stanu wojennego.
Nie mieszałabym w tę anegdotę Krzysztofa Ziemca, bo nie jego, ale mnie dotyczy. To był rok 1982. Bardzo chciałam być dziennikarką, trafiłam do polskiego radia miesiąc przed wybuchem stanu wojennego. Nie przeszłam jakiejś gruntownej weryfikacji, o nic mnie nie pytali, bo o co? Przyszła blondynka i mówi, że chce się zajmować kulturą. Niech się zajmuje. I nagle dostałam propozycję bycia jedną z twarzy Dziennika Telewizyjnego.
Mega kariera.
Kilku panów zaprosiło mnie na rozmowę. Czułam, jak krew mi odpływa z głowy i już widziałam siebie, jak biorę torbę i wychodzę z radia. Wywalona na bruk. A tego nie chciałam. I wtedy wpadła mi do głowy ryzykowna wymówka. Mówię pomysłodawcom, że jestem zaszczycona propozycją, ale niestety mam taki defekt emocjonalny, że w najbardziej nieoczekiwanych momentach wybucham histerycznym śmiechem. I to jest nie do opanowania.
Uwierzyli?
Nie wiem. Niedługo potem wyleciałam z radia. Poszłam do sądu pracy i wygrałam proces. Miałam też taki moment w radiu, o którym nie mówiłam chyba nigdy, że zaproponowano mi robienie czegoś równolegle z bardzo doświadczoną dziennikarką. Po dwóch tygodniach miało się okazać, że robię to lepiej niż ta dziennikarka. I wtedy będą ją mogli wyrzucić, a ja zajmę jej miejsce. Odmówiłam. Więc ja wiem, o czym mówię, kiedy mówię o chodzeniu po linie. Podziwiam tych dziennikarzy, którzy nigdy nie poprowadzili żadnych imprez firmowych, nie przekonują na nich, że jakiś krem jest dobry, a nawet lepszy od innych.
Pani prowadzi imprezy?
Nigdy. Zastanawiam się tylko czasami, ile samochodów nie stanęło przez te wszystkie lata w moim garażu. Stawki są bardzo wysokie.
Nie chciała Pani lepszego wozu?
Oczywiście, że chciałam. I jeszcze jakieś fajne buty. Ale dziennikarz nie jest konferansjerem. Trzeba się zdecydować. Ale nie będę nikogo oceniała. Każdy „gra” na siebie.
Joe Cocker
Joe Cocker wyznał Pani miłość?
Nie. Wyraził sympatię, serdeczność. Gdy przyszedł na wywiad, był zmęczony. W przeciwieństwie do Toma Jonesa widać było po nim, że zabawa z narkotykami i alkoholem nie jest bezpieczną gierką. Spodobała mu się nasza rozmowa. Wywiad miał być krótki, ale kiedy wchodził jego manager i mówił: „Kończymy, kończymy!”, odpowiadał: „Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę”. I kiedy się żegnaliśmy, a on szedł do drzwi, to nagle się odwrócił, podszedł do mnie, złapał za ręce i powiedział: „Gosia, I love you”. Odpowiedziałam: „Joe I love you too”. Cała ekipa, która była z nami czuła, że mówię to także w ich imieniu.
Fajna przygoda.
Bardzo. I sprawdza się zasada, że jak dziennikarz jest ciekawy a nie ciekawski i pyta o to, co naprawdę go interesuje, to jego entuzjazm udziela się rozmówcy.
Mama
Mama to...?
Najfajniejszy człowiek, jakiego spotkałam w życiu!
Często się spotykacie?
Prawie codziennie. Nie ma już taty, mama się przeniosła do Warszawy. Mieszka niedaleko mnie, uważam, że mamy obowiązek dbać o swoich rodziców. Zwłaszcza, jak się miało tak fantastycznych rodziców, jak moi. Takich przyjaciół, mądrych, fajnych ludzi. Z którymi można grać w pokera i rozmawiać o wszystkim. A gdy człowiek zrobi coś nie w porządku, to nie prawią kazania, tylko radzą, co zrobić, żeby naprawić krzywdy. Zapominamy, że my też będziemy starzy. Kiedyś napisałam w książce „Siostrzane uczucia” rozdział zatytułowany „Poczekalnia niepotrzebnych matek”. O tym, że zapominamy, że nasze matki to też były kobiety takie jak my, też miały swoje pragnienia, pożądały, uwodziły. Cierpiały. Chciały się podobać. Z wiekiem nic się nie zmieniło. Tylko metryka.
Tylko pozazdrościć Paniom takiej relacji.
Tak, to niezwykła więź. Moje koleżanki w liceum, jak do mnie przychodziły, pytały, czy będzie moja mama. Moje przyjaciółki na studiach, gdy miały duże problemy, dzwoniły do mojej mamy. Dziwiłam się temu, bo mi się wydawało, że to, co jest w moim domu, jest normą. Że się rozmawia w rodzinie, współodczuwa, radzi.
Maleńczuk
Fajny?
Bardzo fajny. Choć podejrzewam, że nie na życie codzienne.
Chyba że ktoś lubi ostrą jazdę.
Ja lubię ostrą jazdę samochodem, ale dla Maćka na pewno jestem zbyt mieszczańska. Fantastyczny rozmówca, bo - po pierwsze - mówi, co myśli. Po drugie jest bardzo inteligentny. Po trzecie, wbrew swoim managerom, puszcza wywiady w całości bez autocenzury. Kolorowy ptak. On chce zawsze na początku dziennikarza ustawić, zwłaszcza kobietę. Usłyszałam, że jestem mieszczką.
Ale przecież jest Pani mieszczką. To nie obraźliwe. To fakt. Ja też jestem mieszczuchem.
W niektórych rzeczach jestem. W wielu nie.
Chętnie usłyszę.
O tym napiszę kolejną książkę. Po książce o Jurku Brzęczku chciałabym napisać polskiego Greya. Prawdopodobnie ukaże się w przyszłym roku. Chcę się zmierzyć z tym wyzwaniem i czy potrafię napisać erotyczną opowieść o mocnej kobiecie.
Jest dominą?
Nie jest dominą. Jest normalna.
Mogę już się zapisać na wywiad?
Tak. Mam ją oddać w czerwcu przyszłego roku. Chciałabym napisać taką książkę, żeby kobiety chciałyby mieć ją pod poduszką.
Każdy rozwód jest w jakimś sensie porażką. Ale też nie do końca. Jest uwolnieniem dla obu stron.
Tajemnica
Jak Pani tworzy bestsellery? W czym tkwi sekret?
Nigdy nie patrzyłam na swoich czytelników jak Etna na Sycylijczyka.
Nie zionęła Pani ogniem?
Nie. Latam na miotle, a tak serio, to wydaje mi się, że jeżeli dla mnie jest coś interesujące, to dla pani, która teraz idzie ulicą, też. Czytelnika nie można oszukać.
Nie powiem, żeby mi to coś wytłumaczyło.
A co pan chciałby usłyszeć? Muszę dodać, że na pewno w tych bestsellerach pomogli mi współautorzy. Pierwszy bestseller, „Harpie, piranie, anioły”, napisałam z Krystyną Koftą. Bardzo lubię nasze wymiany mailowe z Januszem Wiśniewskim, w ten sposób powstało „188 dni i nocy” i „Między wierszami”. Podzieliliśmy się uwielbieniem jego czytelniczek. Piszemy właśnie trzecią część. A Kuba Błaszczykowski jako bohater „Kuby” na pewno otwierał wszystkie drzwi.
A więc tajemnica kryje się w tym, kogo Pani dobiera na rozmówców?
Raczej współautorów. Krystyna Kofta zaproponowała mi pisanie książki, tak samo było z Januszem i Kubą. Może pan inaczej postawić pytanie. „Co takiego jest w Pani, że ci ludzie chcą z Panią pisać książkę”.
Co takiego w Pani jest?
Nie wiem.
Pięknie. To teraz porażka. Tylko proszę nie opowiadać o niezdanych egzaminach na studia!
To był dramat! Pamiętam moment, kiedy nie znalazłam swego nazwiska na liście przyjętych na kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Tak strasznie szlochałam, że ludzie z samochodów obok patrzyli, co to za tragedia odbywa się w naszym aucie? Pierwszy raz wyrzuciło mnie wtedy z torów „prymuska”.
A prawdziwa porażka?
Każdy rozwód jest w jakimś sensie porażką. Ale też nie do końca. Jest uwolnieniem dla obu stron. Takie jest życie, czy nie? C’est la vie. Czy chcę panu powiedzieć, że jestem osobą, która nie ma na swoim koncie porażek? Nie, po prostu jestem dorosła. I wiem, że życie ma różne rozwiązania. Nie mam pomysłu, może Pan mi coś podrzuci?
Po co feministce trzech mężów?
Moje widzenie feminizmu nie wyklucza posiadania męża.
Ale czemu aż trzech?
Trzeba mieć odwagę, żeby w pewnym momencie życia powiedzieć: „Zmieniam plan na życie”. Bardzo łatwo jest zmienić ten plan, jak ma się lat 30. O wiele trudniej, jak ma się 30 lat więcej. Ale ja akurat za to siebie lubię.
To będzie Pani miała jeszcze więcej mężów?
Nie