Reklama

Czy Pewnego razu… w Hollywood to najgorszy film w karierze Quentina Tarantino? Niezręcznie używać przymiotnika „najgorszy” w kontekście tak dopracowanego filmu pełnego ciekawych smaczków i miłości do kina starej daty, które przeminęło wraz ze Swobodnym jeźdźcem. A jednak, porównując go do reszty dokonań Tarantino, trzeba ze smutkiem stwierdzić, że jeśli nie najgorszy, to jest to jeden z najsłabszych filmów jednego z najbardziej oryginalnych (sic!) reżyserów współczesnego kina.

Reklama

„Pewnego razu… w Hollywood”. Opis fabuły

Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) był kiedyś gwiazdą popularnego serialu telewizyjnego, którego akcja działa się na Dzikim Zachodzie. W szczytowym momencie kariery poczuł się na tyle pewnie, że zrezygnował z serialu, by podbić kino. Nic z tego nie wyszło, a jedyną osobą, która przy nim pozostała jest jego dubler i nieustraszony kaskader Cliff Booth (Brad Pitt). To on trzyma jeszcze Daltona przy życiu i nie pozwala mu utopić się w kieliszku, do którego były gwiazdor ciągle zagląda. Nowe propozycje zawodowe przychodzą w trakcie spotkania z agentem Marvinem Schwarzem (Al Pacino). Ten proponuje Daltonowi wyjazd do Włoch i występy w tamtejszych produkcjach. Dla Ricka to potwarz i ostateczny sygnał skończonej kariery. Humor poprawia mu się dopiero później, gdy zdaje sobie sprawę, że do domu obok jego rezydencji wprowadził się Roman Polański (Rafał Zawierucha) i jego młoda żona Sharon Tate (Margot Robbie). Dalton ma nadzieję, że uda mu się „przypadkowo” wpaść na sąsiada, zaprzyjaźnić i wkręcić do następnego filmu modnego reżysera. Tymczasem Cliff poznaje młodą hippiskę Pussycat (Margaret Qualley), która zabiera go na ranczo, na którym mieszka razem z przyjaciółmi.

Recenzja filmu „Pewnego razu… w Hollywood”

Dziewiąty film w karierze Quentina Tarantino miał swoją prapremierę już kilka miesięcy temu podczas festiwalu filmowego w Cannes. Wtedy to reżyser poprosił tych, którzy mieli okazję do seansu, aby zachowali szczegóły filmu dla siebie i postarali się ich nie spoilerować. Z perspektywy czasu trzeba ocenić ten ruch za genialny. Informacja o tym, by nie spoilerować Pewnego razu… w Hollywood podpowiadała, że w filmie dzieje się dużo więcej ciekawych rzeczy niż można było zobaczyć w zwiastunach. Tym samym udało się utrzymać zainteresowanie filmem do momentu premiery. Teraz okazuje się, że w Pewnego razu… w Hollywood zwyczajnie nie ma czego spoilerować. Poza końcowymi minutami seansu trzeba przygotować się na grubo ponad dwie godziny listu miłosnego do Hollywood, z którego niewiele wynika. Owszem, jest to ciekawa opowieść o przyjaźni i ciężkim losie aktora, ale zdecydowanie można to było opowiedzieć dużo bardziej efektownie.

Zdecydowanie zbyt długimi momentami Pewnego razu… w Hollywood przypomina zlepek scenek rodzajowych z planów filmowych. Okazją do zabawy formatem telewizyjnego serialu westernowego jest nowa produkcja, w której Rick Dalton zostaje obsadzony w roli czarnego charakteru. Tarantino serwuje dość długie fragmenty odcinka pilotowego, tym samym można by pokusić się o stwierdzenie, że reżyser nakręcił trzeci z rzędu western po Django i Nienawistnej ósemce. Nieco mniej uwagi poświęca Tarantino włoskim produkcjom filmowym końca lat 60. XX wieku. Widać wyraźnie, że i w tym temacie jest specjalistą, ale też trudno byłoby spodziewać się czegoś innego. Aluzje do włoskiego kina to dla miłośników filmu z pewnością jedne z ciekawszych smaczków, jakie Tarantino przemycił do swojego dzieła. Uważni widzowie znajdą tu między innymi aluzję do Bękartów wojny, gdzie Brad Pitt z kolegami udawał włoskich filmowców.

Zwiastun filmu „Pewnego razu… w Hollywood”

Z tego wspomnianego wyżej zlepku scenek rodzajowych wynika jeszcze jedna rzecz. Na pytanie, jak dużo Zawieruchy jest w Pewnego razu… w Hollywood? z jednej strony trzeba odpowiedzieć: niewiele. Z drugiej strony jest tego Zawieruchy mniej więcej tak samo dużo jak Ala Pacino, Luke’a Perry’ego, Kurta Russella czy Bruce’a Derna. W filmie Tarantino dużo jest DiCaprio, dużo Pitta, trochę mniej Robbie – wszystkich innych jest tylko trochę. Pojawiają się na jedną, góra dwie sceny i znikają. Nic dziwnego, że potęguje to wrażenie rozmywania fabuły na popisywanie się znajomością kina i biegłością w jego kręceniu. Tego Pewnego razu… w Hollywood nie brakuje. To świetnie nakręcony i zagrany film, w którym znalazło się wiele charakterystycznych dla Tarantino ujęć. Mamy więc między innymi filmowanie z punktu widzenia sufitu czy scenę na przejściu dla pieszych przypominającą podobną z Pulp Fiction. Zabrakło tym razem chyba tylko ujęcia z bagażnika.

Seans dziewiątego filmu Tarantino przyjąć więc trzeba z mieszanymi uczuciami. Oto otrzymujemy oryginalne dzieło filmowe, któremu ciężko zarzucać, że jest złe czy chociażby niedobre. Nadal znajdzie się w nim bardzo dużo interesujących rzeczy, scen czy dialogów, które można by oprawić w ramkę i pokazywać młodym adeptom szkoły filmowej. Choć nie sposób nie zauważyć, że tym razem zabrakło tu np. typowych dla reżysera monologów zwanych „tarantiniadami”, co trzeba przyjąć z największym chyba smutkiem. Pomimo tego wszystkiego, co w Pewnego razu… w Hollywood jest dobre, całość nie przekonuje do siebie i sprawia wrażenie zbyt przeciągniętej. Fabuła bardzo powoli posuwa się przed siebie, a Tarantino traci czas na niewiele wnoszące do filmu sceny z posiadłości Playboya czy fragment wycięty z Wielkiej ucieczki. Nawet sparing Cliffa Bootha z Bruce’em Lee, choć interesujący, mógłby z filmu wylecieć bez większego wpływu na wydarzenia. Co czeka na zakończeniu tej drogi? Tego zdradzić oczywiście nie można, ale przypominający farsę finał z pewnością wzbudzi u widzów mieszane uczucia. 6/10.

Pewnego razu… w Hollywood w kinach od 16 sierpnia.

Reklama

Plakat filmu Pewnego razu… w Hollywood:

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama