Historia miłości Marka i Danuty Grechutów zaczęła się od zachwytu
Poznali się w latach 60., byli wtedy jeszcze studentami
- Anna Zaleska
Ich historia zaczęła się od zachwytu. Mimo że nigdy nie powiedzieli sobie „kocham”, byli absolutnie pewni swoich uczuć. Wspierali się, zgodnie dzielili obowiązkami. To o swojej żonie, Danucie, Marek Grechuta śpiewał: „Cicha jak sen / dobra jak ten / promyk jej ciepłych oczu / Wierna jak cień / w pogodny dzień / w twoim życiowym roztoczu...”. Ona z kolei mówiła o nim: „Marek jest jak chmurka”. Był wrażliwy, delikatny, życiowo nieporadny. Ale też jak nikt umiał ją rozśmieszyć, wzruszyć i zachwycić. Byli małżeństwem przez 36 lat. Na dobre i na złe. Ona czuwała przy nim do końca... Oto ich piękna, wzruszająca historia.
Marek i Danuta Grechutowie: jak się poznali?
Na Sylwestra 1967 roku – byli wtedy studentami – oboje przyszli z innymi partnerami. I z tymi innymi też jeszcze nad ranem wyszli. Marek odprowadził już towarzyszącą mu dziewczynę i wracał do swojego akademika, gdy na ścieżce natknął się na blondynkę, która się do niego uśmiechnęła. Potem mówił, że to właśnie jej uśmiech go zaciekawił. Zagadnął: „To ty tu mieszkasz?”. Próbował od razu dopytać o numer pokoju, ale dobrze wychowana panienka odpowiedziała: „A tego nie mogę ci powiedzieć”.
Przyszły ferie, Marek wyjechał z Krakowa, ale zaraz po powrocie rozpoczął poszukiwania dziewczyny. I pewnego dnia zapukał do drzwi jej pokoju. Jeśli chciał zrobić wrażenie, nie mógł wybrać lepszego momentu – akurat w radiu akademickim puszczali jego „Serce”, o artyście z wydziału architektury zaczynało być głośno.
Dana nie odmówiła, gdy zaprosił ją na występ kabaretu Anawa, który założył z kolegami z wydziału. Wieczorem w klubie Bambuko po raz pierwszy usłyszała: „Pani pachnie jak tuberozy / to nastraja i to podnieca…”. Marek śpiewał, patrząc tylko na nią, ona czuła się tak, jakby dla niej. Ale nie byli jeszcze parą, uczucie rodziło się powoli. Przychodził po nią, wyciągał na spacery po Krakowie, dużo rozmawiali.
Któregoś dnia znów wyjechał do domu, a wkrótce potem przyszedł list. Dana otworzyła fantazyjnie przyozdobioną kopertę, w środku jednak było pusto. Zdziwiona i ubawiona, w odpowiedzi odesłała Markowi zdjęcie fragmentu swojej uśmiechniętej twarzy. On przysłał na to list, w którym była tylko data i godzina jego przyjazdu na Dworzec Główny w Krakowie. Ona pomyślała: co on sobie wyobraża?! Długo się zastanawiała, iść czy nie iść. W końcu wybrała kompromis: pójdzie, ale spóźni się pół godziny. Zobaczyła go z daleka. Krążył nerwowo pod dworcem, wpatrzony w dal. Na jej widok nie potrafił ukryć radości.
Marek Grechuta, lata 60. XX wieku
Marek i Danuta Grechutowie: ślub
Oświadczyny nie były romantyczne, żadnego „będziesz moją panią, będą ci grały skrzypce lipowe”. Marek powiedział konkretnie: „To jest sprawa szybciutko do realizacji i zakontraktowania”. W swoich utworach tak liryczny, na co dzień nie używał szczególnie poetycznego języka. Nigdy nie powiedzieli sobie kocham, ale – jak mówiła po latach Danuta, „było tyle symptomów niewypowiedzianego kocham cię, tyle najróżniejszych faktów, strofy wyśpiewywane wprost do mnie. Byliśmy zupełnie pewni swoich uczuć i nie mieliśmy potrzeby dodatkowych potwierdzeń”.
W okresach rozłąki Marek pisał w listach: „Jestem samotny i tak smutny, że Brel mniej bawi, a ogórkowa wolniej znika z talerza”. Z podróży zawsze przywoził jej prezenty, pewnego razu całą walizkę sukienek. Ślub zaś rzeczywiście trzeba było wziąć bardzo szybko, bo pojawiła się szansa na przydział mieszkania spółdzielczego bez oczekiwania 20 lat w kolejce. Samotny artysta miał jednak prawo ledwie do maleńkiej kawalerki, żonaty – do dwóch pokoi o metrażu 38 metrów.
By dostać termin ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego, też trzeba było odstać swoje. Marek stanął w kolejce do urzędu na Starym Mieście, okazało się jednak, że tu trzeba czekać bardzo długo, mieszkanie może przejść koło nosa. Ślub wzięli więc w Nowej Hucie, 4 lipca 1970 roku. Potem zjedli z przyjaciółmi obiad u Wierzynka. I dopiero po kilku dniach ruszyli na objazd po nieświadomej niczego rodzinie. Marek nie zaprosił nawet matki, nie czuł takiej potrzeby, co bardzo ją dotknęło. Z siostrą rozmawiał dzień wcześniej i słowem nie wspomniał, że się żeni. Rodzina Danuty była przerażona. Artysta?!
Sprawdź też: Michał Piróg: „Wiedziałem, że mogę wrócić, kiedy świat mnie opluje. Najważniejsze mieć wsparcie bliskich”
Marek Grechuta: kariera i wielbicielki
Od czasu, gdy na festiwalu w Opolu w 1968 roku zaśpiewał „Serce” i wygrał główną nagrodę, w Polsce zapanowała istna grechutomania. Młody artysta uchodził za ideał. Piękny, wrażliwy, utalentowany, elegancki, a do tego ułożony i kulturalny. Pisano o nim, że można by go każdemu przedstawić – i rodzicom, i dzieciom, i dziadkom, czego o wielu artystach tamtych czasów raczej nie można było powiedzieć. Wokół Grechuty wybuchła więc istna histeria. Na koncertach dostawał karteczki ze słowami „Jesteś boski”.
Pod jego prywatny adres przychodziły całe worki listów. Nie miał czasu ich czytać, wolał skupić się na pisaniu kolejnych utworów. Ale Danuta kilka z ciekawości otworzyła. Oprócz wyrazów uwielbienia i próśb o zdjęcie z autografem, były tam też zaproszenia od pań marzących, że Marek do nich przyjedzie, zjedzą kolację przy świecach i tak dalej, i tak dalej. Kiedyś pod ich drzwiami stanęła kobieta z walizką, gotowa pójść od razu do ołtarza. Długo się dobijała, dzwoniła domofonem, coraz trudniej było ją ignorować. Wysłali więc syna, Łukasza. Widok dziecka artysty ostudził matrymonialne zapały wielbicielki.
Czytaj także: Choroba zabierała go na oczach widzów, zapominał, kim jest... Tak wyglądały ostatnie chwile Marka Walczewskiego
Marek Grechuta, lata 80. XX wieku
Marek i Danuta Grechutowie: syn
Decyzję o dziecku podjął Marek. Byli dwa lata po ślubie, uznał, że czas najwyższy, i plan z precyzją godną architekta zrealizował. Gdy jednak w środku nocy zaczął się poród, stracił zimną krew. Żona wspominała, że wpadł w taką panikę, że nie był w stanie znaleźć własnych ubrań, po czym wyskoczył na ulicę, jakimś cudem złapał taksówkę, a w drodze do szpitala instruował kierowcę: „Proszę jechać szybko, ale powoli”.
Łukasz urodził się 4 czerwca 1972 roku. Przejęty ojciec przyjechał na porodówkę z pękiem polnych kwiatów, które sam zerwał na łące. Wyjątkowo – jako „ważny obywatel” – został dopuszczony do żony i dziecka. Do rodziny wysłał telegram: „Narodził się syn STOP Tata Marek Grechuta STOP”. W domu czekały na potomka łóżeczko, zabawki i ubranka, które kupił podczas turnee w Niemczech. A jako symbol tego, że stał się odpowiedzialnym ojcem, ściął długie loki na bardzo krótko. Po czym zrobił sobie półroczną przerwę w koncertowaniu, by pomagać w domu i zajmować się synem. Ale potem już musiał wrócić na scenę i zdarzało się, że gdy przyjeżdżał do rodziny po długiej trasie, wchodził do domu w czarnej pelerynie, syn go w pierwszej chwili nie poznawał.
Gdy tylko mógł, poświęcał jednak dziecku swój czas. Razem śpiewali, grali na fortepianie albo malowali. Danuta obserwując przez lata ich relację, podsumowywała: „Dobry tata, ale zbyt łagodny. (...) Syn mógł ojca okręcić sobie wokół palca. Mnie zaś przypadła rola żandarma (…) Często knuli przeciwko mnie, szczególnie w sprawie zakupu nowego samochodu”. Bycie synem wielkiego Marka Grechuty miało też jednak złe strony. Łukaszowi dokuczano: „A twój ojciec to zawyje coś i ma kasę, a mój ojciec musi na to cały miesiąc pracować”. Nauczycielka francuskiego powiedziała kiedyś: „Powiedz ojcu, że nie mówi się anawa, tylko en avant”. Chłopak miał coraz większe kompleksy. Czuł, że nikt nie patrzy na niego jako na niego, wszyscy widzą w nim wyłącznie syna wielkiego artysty.
Czytaj także: Podejrzewano go o alkoholizm, a on zmagał się z poważną chorobą. Oto nieznana historia Marka Grechuty
Danuta Grechuta, październik 2008, Festiwal Twórczości Marka Grechuty „Korowód”
Marek Grechuta: małżeństwo, życie prywatne
Dom był miejscem, w którym Marek Grechuta pracował, po powrotach z koncertów szukał ciepła, wygody, spokoju. I kompotu. Zawsze musiał czekać na niego, gdy wracał z podróży. Koledzy mu zazdrościli, że może zajmować się wyłącznie sztuką, bo żona o wszystko zadba. W 1973 roku – już po wielkim sukcesie debiutanckiej płyty „Marek Grechuta & Anawa” – zamieszkali w dużym stumetrowym mieszkaniu w kamienicy blisko rynku. Prowadzili dom otwarty, często bywali tu artyści z Piwnicy pod Baranami, w której Marek w 1976 roku zaczął występować.
Żona zawsze o wszystko się troszczyła, wiedząc, że mąż jest typem mężczyzny, któremu nie można powierzyć kluczy do mieszkania, bo na pewno je zgubi. Gdy nocą wracał z koncertu, stał pod oknem i cicho gwizdał „Niepewność”, wtedy wyrzucała mu klucze przez okno.
Czasem się kłócili, ale – zapewniała Danuta – tylko o drobiazgi. Nie obarczała go domowymi obowiązkami, ale uważała, że wynoszenie śmieci to jednak sprawa mężczyzny. A on zapominał. Albo miał kupić w sklepie pięć rzeczy, a przynosił tylko dwie. Na pytanie, jak się żyje z artystą, odpowiadała: „Tak samo jak w każdym innym małżeństwie, tylko dużo trudniej. (...) To typ człowieka i artysty, którego należało pilnować, chronić albo strzec”.
Nie była zachwycona, gdy napisał o niej utwór „Nieoceniona”, po którym zaczęto o Danucie mówić „święta żona”. „Piękna jak w walcach / mądrze jak Bóg / znaczy ci wciąż swe oddanie” – uważała, że to zbyt egzaltowane słowa, ona nie lubi „aż takich słodkości”. Była jego troskliwą opiekunką, ale i muzą. Kiedyś drocząc się z nim powiedziała: Co tak nosa do góry zadzierasz – co ty jesteś, taki cud?”. Innym razem, gdy w nocy czymś się zamartwiał, pocieszyła go: „To, co było, minęło i nic nie jesteś w stanie z tym zrobić. Ale ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Cichcem wstał, coś tam zanotował…
Marek Grechuta: zaginięcie syna
W swoich wspomnieniach Danuta Grechuta nie mówi o dającej o sobie coraz częściej znać chorobie męża, ale pracujący z nim artyści i znajomi z Krakowa wiedzieli. Choroba afektywna dwubiegunowa ujawniła się u niego już w czasie studiów, podobno gdy rzuciła go jego pierwsza miłość z czasów licealnych. Z wiekiem ataki choroby były coraz częstsze. Magda Umer wspominała: „Niebywałą siłę dającą mu nadzieję powrotu do normalości czerpał od żony, zawsze mógł liczyć na jej pomoc. I tak naprawdę nikt poza Danusią nie wytrzymywał jego lęków, trudnych okresów”.
W lutym 1999 roku na Marka Grechutę spada cios, po którym już nigdy się nie podniesie – jego syn Łukasz znika z domu. Rano oświadcza, że musi się oddalić, by przemyśleć pewne sprawy, zamierza przejść Europę na własnych nogach. Nie mogąc mu tego wyperswadować, rodzice chowają mu paszport i kurtkę. To go jednak nie powstrzymuje. Mężczyzna wychodzi z domu i przepada jak kamień w wodę.
Początkowo byli pewni, że wróci za kilka dni. Potem, że na Wielkanoc. Zatrudniony detektyw uspokajał. Ale minął rok, a po Łukaszu ani śladu. Wtedy Marek Grechuta zdecydował się upublicznić sprawę, prosząc o pomoc w programie „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Zaczęło zgłaszać się mnóstwo oszustów, media prześcigały się w publikowaniu kolejnych sensacyjnych doniesień. Gdy pojawiały się informacje, że ktoś widział Łukasza we Florencji, jak na ulicy grał na gitarze – państwo Grechutowie wsiadali do samolotu i przez kilka dni chodzili po ulicach, wypatrując syna.
Dwa lata po wyjściu z domu Łukasz w końcu zadzwonił. Jak się okazało, wędrował po całej Europie, utrzymując się z prac dorywczych. Na koniec został ze wszystkiego okradziony. Zapragnął wrócić do domu. Ojciec przywitał go z otwartymi ramionami, niewypowiedzianie szczęśliwy. Danuta Grechuta była zła na męża o tę radość bez żadnego ale. Spytali syna, dlaczego to zrobił. Odpowiedział: „Przekonałem się, że dam sobie radę w każdej sytuacji. To mnie uspokoiło”.
Czytaj także: Wypadek zmienił życie Moniki Kuszyńskiej: „Wreszcie wyszłam z tego więzienia, które sobie stworzyłam”
Marek Grechuta, Danuta Grechuta, plebiscyt tygodnika „Polityka”, sierpień 1999
Przychodzimy, odchodzimy
Dla Marka Grechuty zaginięcie syna, świadomość, że go porzucił, były ciężkim ciosem. Jeszcze bardziej podupadł na zdrowiu. Stawał się coraz bardziej wyciszony i religijny. Mówił: „Bóg, Jezus i Maryja Najświętsza są dla mnie i mojej żony Danusi bardzo wielkim oparciem i wsparciem”.
Ostatnie lata – od 1995 roku – spędzili w domu, który sami wybudowali, stał się ich ostoją. Ogród pełen kwiatów, sarny i jelonki podchodzące pod płot, a czasem przeskakujące przez ogrodzenie, by poleżeć na trawie w gościnnym ogrodzie. Śniadania i obiady na tarasie.
W 2002 roku zrezygnował z koncertów, nagrał tylko piosenkę „Kraków” z zespołem Myslovitz. Mocno podupadł na zdrowiu, ale wydawało się, że nie ma zagrożenia dla życia. „Odchodził łagodnie, bez bólu, był tylko coraz mniej zainteresowany światem”, opowiadała jego żona. Śmierć ją zaskoczyła, nie była gotowa na to, że przyjdzie tak szybko. Artysta dostał głębokiego wylewu, po dwóch dniach, 9 października 2006 roku, zmarł.
Po śmierci męża Danuta latami nie potrafiła słuchać jego nagrań. Za to lubiła śpiewać sobie utwory Marka Grechuty. Zwłaszcza „Pomarańcze i mandarynki”, od których wszystko się zaczęło. „Pani pachnie jak tuberozy…”
***
Przy pisaniu tekstu korzystałam m.in. z książki Danuty Grechuty i Jakuba Barana „Marek. Marek Grechuta we wspomnieniach żony Danuty”, wyd. Widnokres, Kraków 2012 oraz Marty Sztokfisz „Chwile, których nie znamy”, wyd. W.A.B., Warszawa 2013.