O kobietach, narkotykach i życiowych zakrętach. John Porter i Wojciech Mazolewski szczerzy jak nigdy!
Takiego wywiadu jeszcze nie było
- Roman Praszyński
Dwaj muzyczni giganci, którzy postanowili połączył siły i dzięki temu stworzyli krążek Philosophia. Ten duet wywołuje w ostatnim czasie sporą sensację. O tym, jak rozpoczęła się ich współpraca, używkach, miłości do kobiet i życiowych zakrętach oraz przykrych doświadczeniach, które budują, Wojciech Mazolewski i John Porter opowiedzieli w szczerej rozmowie z Romanem Praszyńskim.
Roman Praszyński: Kiedy się spotkaliście?
John: Muzycznie przy nagrywaniu płyty Wojtka „Chaos pełen idei”. Nie znałem go osobiście, bardzo mnie ucieszyło jego zaproszenie.
Wojciech: Znam muzykę Johna od dziecka. Zawsze mi się podobała. Przywoływała najlepsze wzorce z kultury anglosaskiej - Talkin Heads, Nick Cave, Tom Waits. A jednocześnie miała w sobie słowiański pierwiastek. To połączenie wydawało mi się jeszcze ciekawsze.
Ale Ty grasz jazz, więc jak to połączyć?
Wojciech: Zaczynałem od punk rocka. W wieku dziewięciu lat śpiewałem w zespole Iwan Groźny. W roku 85 i 86 występowałem z nimi na festiwalu Rock na Zaspie. Śpiewałem teksty przeciwko ówczesnej władzy i systemowi. Później znalazłem gitarę na strychu, zakładałem zespoły punkowe, grałem bluesa, reggae. Zapisałem się do szkoły muzycznej na kontrabas. Wiedziałem, że chcę zostać muzykiem i czerpałem ze wszystkiego. Z biegiem czasu coraz bardziej szedłem w muzykę improwizowaną. Ale za młodu pisałem piosenki z tekstami. Do dzisiaj utwory, które znajdują się na płytach Pink Freud czy Quintetu, powstają często jako piosenki. Najpierw komponuję je w domu na gitarze i śpiewam. Bardzo się ucieszyłem, że razem z Johnem mogę wrócić do pierwotnej formy piosenki. John jest w tym mistrzem.
Jak wyglądał powrót?
Wojciech: Zapraszając go na płytę „Chaos pełen idei” nie przygotowałem dla niego żadnego utworu. Spotkaliśmy się w studio i w trzy godziny zrobiliśmy razem utwór „POLISH GIRL”. Po tym zaczęliśmy spotykać się w domu we dwójkę, żeby pograć. Czułem, że bardzo szybko łapiemy kontakt, jakbyśmy byli przyjaciółmi od lat.
John, jazzman zaprosił Cię do wspólnego grania. Co Ty na to?
John: To mnie nobilituje. Wielki komplement. Umówiłem się z Wojtkiem na spontaniczne działanie pod jednym warunkiem - że nie będę grał jazzu. Zgodził się. Okazało się, że na jego jazzowych koncertach da się wcisnąć i moją muzykę. To super doświadczenie z Wojtkiem, fantastyczna podróż muzyczna. Byłem skupiony na sobie, myślałem o kolejnej solowej płycie, a tu nagle bach, zupełnie coś nowego.
Wojciech: Nie sililiśmy się na granie jazzu. Pozwoliliśmy sobie grać, co czujemy. W muzyce rockowej też istnieje improwizacja. Jimi Hendrix, Cream czy Led Zeppelin większość utworów stworzyli improwizując. Red Chot Chilli Pepers cały czas robią to na koncertach. W chorzowskim Spodku polscy fani nie bardzo rozumieli, dlaczego Redsi zagrali na koniec dwudziestominutowy jam. Dla mnie był pięknym zwieńczeniem koncertu. Z Tomem Waitsem przez lata grał gitarzysta Marc Ribot. A na co dzień nagrywa jazzowe płyty. Przykłady można mnożyć. Dobrzy muzycy, tacy jak John, mogą grać z kim chcą.
John: Pamiętam pierwszy koncert z Wojtkiem w Częstochowie. Myślałem, że zaśpiewam „Polish Girl” i wracam do domu. Ale powiedział: „Zostań”. I prawie pół koncertu grałem z nim. I ktoś mnie miło skomplementował, że kiedy się pojawiłem na scenie, wszyscy pod sceną zaczęli skakać. Wspaniałe doświadczanie. Ja nie lubię jazzu, ale nie musiałem jazzować. Grałem swoje. Śpiewałem do tego, co grali.
A jak powstała Wasza płyta Philosphia? Też improwizowana?
Wojciech: Po koncertach, na których improwizowaliśmy, zaczęliśmy się spotykać u mnie w domu, bez żadnego planu. Czerpać radość ze spotkania, rozmowy. Potem braliśmy instrumenty. I pisaliśmy piosenkami.
Chemia?
Wojciech: Tak. Pozwoliliśmy sobie na półtora roku zabawy. I nagle się okazało, że zrobiliśmy 40 piosenek!
John: Powiedzieliśmy: „Może płyta?”. Szkoda marnować takie wspaniałe rzeczy.
Wojciech: Zaczęliśmy szukać ludzi do zespołu. Myśleliśmy o dęciakach, klawiszach, ale ostatecznie skończyło się klasycznie rockowo. Dołączyli do nas tylko Piotr Rubik na gitarze i Michał Wadowski na perkusji. Zastosowaliśmy stare rockandrollowe podejście. Kapela spotyka się w piwnicy, gra ze sobą i jak jest chemia, to idzie do studia. Daliśmy sobie parę miesięcy, żeby pograć wspólnie. Nie śpieszyło nam się. Z miłości do tego, co robimy, postanowiliśmy, żeby wszystko zrobić naturalnie.
John: Czterech facetów, do tego wszyscy śpiewają. Stara dobra szkoła.
Z niepokojem brałem Waszą płytę. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale wyszła naprawdę dobra.
John: Teraz trzeba grać koncerty.
Wojciech: Dla nas scena jest najlepszym miejscem. Zrobiliśmy płytę, żeby zaprosić Was na koncerty.
Śpiewasz: „Nie mogę spać w nocy, mój mózg płonie”. O sobie?
John: Bardzo źle śpię. Leżę, myślę, a to niebezpieczne. Jak nie możesz spać, zaczynasz panicznie myśleć o problemach. Swoich i świata. Czytanie książki nie działa. Więc leżę i staram się wyluzować. Kiedyś miałem partnerkę, która źle spała. Odkąd byłem z nią, też zacząłem źle sypiać.
A Ty jak śpisz?
Wojciech: Dziękuję, dobrze. Ale ta piosenka jest o naszych artystycznych doświadczeniach. Mój mózg płonie, kręci się cały czas. Umysł artysty tak działa. Jeżeli zaczynasz myśleć o jakimś pomyśle, zaczynasz widzieć powiązania z nim w całym świecie wokół. Wszystko, co ci się zdarza w życiu, odwołujesz do tego pomysłu, szukasz analogii, związków, sensów.
Opętanie?
Wojciech: Twórczość działa terapeutycznie. W momencie, w którym znajdziesz odpowiednie dźwięki, zostajesz uwolniony. Ludzie często myślą, że artyści nadużywają różnych środków, żeby się pobudzać. Nie zgadzam się. Używamy ich raczej po to, żeby się zresetować. Wyłączyć mózg.
Jakie macie doświadczenie z dragami?
Wojciech: Jak byłem młody, dużo eksperymentowałem. Fascynowałem się muzykami rockowymi: Hendrixem, Morrisonem. Chciałem spróbować tego, co oni. Ale w latach 80-tych dostęp do środków odurzających poza alkoholem był znikomy. Gdy zapisałem się do szkoły muzycznej, zacząłem czytać o muzykach jazzowych, o Charliem Parkerze, o Milesie Davisie. Okazało się, że oni cały czas byli na haju lub pijani. Stwierdziłem, że muszę więc ćwiczyć pijany. Kupiłem zatem sześć albo osiem butelek piwa i schowałem w szafie. Rano, gdy rodzice wyszli, zostałem w domu i wypiłem wszystko. Po czym obudziła mnie mama, kiedy wróciła z pracy. „A co tu tak śmierdzi?”, zapytała.
Trudno być artystą.
Wojciech: Jesteś lub nie jesteś, nic na to nie poradzisz. Przestrzegam wszystkich, którzy czytają te słowa – ostrożnie! Granie jest najlepszym dragiem, nic więcej nie jest potrzebne. Studiując życiorysy muzyków, zdałem sobie sprawę, że jazzowi muzycy zaczęli ćpać z konieczności. Pomagało im to funkcjonować. W tamtych czasach nie grało się godzinę, półtorej. Zaczynali o 20.00 i grali do 2.00, 3.00 w nocy. Żeby zagrać tyle godzin, brali spidy, potem, żeby zasnąć, sięgali po zastrzyk z hery. Po koncercie jechali w nocy do następnego stanu. Żeby przeżyć za kółkiem znowu brali speedy. I tak w kółko.
John: Dzisiaj w muzyce popularnej, jeżeli osiągasz sławę, wymagania są obłędne. Żeby utrzymać tempo, zaczynasz brać. Każdy chce coś od ciebie, miliony wywiadów, koncerty.
A Twoje doświadczenia, John?
John: Bardzo naturalne, ponieważ dorastałem w Anglii w latach 70. Wtedy to była mekka używek. Ale nie brałem nic twardego. Kokaina nie wchodziła w grę. Był haszysz, a trawę traktowało się jak ubogą siostrę. Mówiliśmy, że to śmieci, dlatego, że sprzedawali ją mokrą, żeby więcej ważyła. Potem dużo chciało się jeść.
Śpiewasz: „Straciłem dla ciebie serce i duszę. Wszystko dla ciebie bym zrobił”. Wasze doświadczenie?
John: Każdy tego doświadczył. Jak piszę tekst, staram się, żeby każdy znalazł w nim przestrzeń dla swoich doświadczeń. Ludzie mówią: „Tak, to też o mnie!”. Sam, gdy śpiewam swoje teksty parę lat później, zaczynam nareszcie rozumieć, o czym napisałem!
Uważasz się za kochliwego człowieka?
Wojciech: Tak. Pamiętam, jak rodzice wysłali mnie zamiast do przedszkola na wieś. Zakochałem się w Grażynie, córce sąsiadów, która miała dwadzieścia parę lat. Kochałem się w nauczycielkach. Kobiety bardzo mnie pociągają. Mają...
John: ...wszystko, czego my nie mamy.
Wojciech: Umiejętność czerpania z życia, radość, łagodność. Klasę, wdzięk. Są wielką inspiracją. Uczłowieczają mnie. Wewnętrznie czuję, że jestem dziki. Związki i kontakt z kobiecością uspołeczniają mnie. Rozpuszczają we mnie zwierza. Pomagają budzić się we mnie dobrym wartościom.
John: Popieram wszystko, co mówi Wojtek.
Muzykowi łatwiej? Używałeś piosenek, żeby poderwać dziewczynę?
John: Uważam, że wszyscy chłopacy chcieli być muzykami, żeby poderwać dziewczynę. Na początek. Później nie musisz podrywać, bo one podrywają ciebie.
Opowiedz!
John: U mnie kobiety zawsze grały najważniejszą rolę w moim życiu. Były muzami, kapłankami. Od pierwszej mojej miłości z Chinką, Eleną Wong, gdy jeszcze byłem w Londynie. Pierwsze doświadczenie jest zawsze niezwykłe. Gwiazdy mocniej błyszczą, kosmos wybucha. Wspaniałe uczucie.
Jesteś kobieciarzem?
John: Uwielbiam kobiety. Często mam lepszy kontakt z kobietami niż z facetami. One są bardziej dojrzałe. Mają większą empatię. Widać to już u dzieci. Mam 13-letnią córkę, która w pewnym sensie zaczyna być kobietą. A chłopacy w jej wieku dalej kopią piłkę. Faceci są z tyłu.
Wasza płyta jest energetyczna. Ale teksty są melancholijne, żeby nie powiedzieć smutne.
John: Nie. Są wolniejsze momenty, refleksje. Ale też ironia.
„Myślisz, że twoje życie jest w porządku, a to jest kawałek gówna!”. Kiedy tak się czułeś?
John: Przyznam się do wszystkiego. Miałem takie momenty, że myślałem o samobójstwie. Czułem, że osiągnąłem dno. Być może trzeba upaść, żeby odbić się z powrotem. Nie wiem czy to depresja, ale gdy idę w dół, to idę w dół na maksa. A jak w górę, to w górę. Nie ma pośrodku.
„Samobójstwo” brzmi poważnie.
John: Nigdy nie spróbowałem, nie mam tyle odwagi. Kiedyś stałem na balkonie i patrzyłem w dół. Skoczyć łatwo, a jeżeli się nie uda? I całe życie będę sparaliżowany? Lepiej nie!
A Twój „shit”?
Wojciech: Prawdziwy rozwój odbywa się poza strefą komfortu. Odbywa się inaczej niż sobie wyobrażasz. Rozpad związku, utratę pracy postrzegamy jako coś złego. A to najczęściej najważniejsze momenty w naszym życiu. Są w stanie zmienić nas i nasze życie.
Kryzys jako moment rozwoju?
Wojciech: Jeżeli jesteś szczery wobec siebie.
Twój najboleśniejszy kryzys?
Wojciech: Choroba dziesięć lat temu. Myślałem, że mam ułożone życie, fajną rodzinę, fajne zespoły, które zdobędą świat i wszystko jest ok. I nagle wszystko się rozwaliło. Nie wyrobiłem na tym zakręcie.
Wtedy zachorowałeś?
Wojciech: Odwrotnie. Za dużo wziąłem na siebie. Zbyt mocno zachłysnąłem się tym, że mogę wszystko. To doprowadziło do problemów zdrowotnych. A znowu one zachwiały wszystkim, na co postawiłem. Pieniądze zniknęły, przyjaciele zniknęli.
I co?
Wojciech: Bardzo trudne doświadczenie. Poczułem przeogromną potrzebę powrotu do natury. Zatrzymałem wszystko na rok. To dużo dla człowieka, który cały czas jest aktywny. Nawet jak śpi, to wymyśla tytuły kawałków i okładki płyt.
W domu w lesie jadłeś marchewkę?
Wojciech: Przez jakiś czas żyłem w domu w lesie. Straciłem rodzinę i przeprowadziłem się do piwnicy. Tylko na to mnie było stać. Nazwałem ją norą. Mam ją nadal. Czułem, że chowam się przed światem jak zwierzę, które musi wylizać ranę. Poświęciłem czas, żeby odpowiedzieć sobie na ważne pytanie. Sam przed sobą nie mogłem już ściemniać. Potrzebowałem roku, żeby sobie odpowiedzieć, co chcę dalej robić. Na początku powiedziałem: „Nie chcę grać”. To było trudne, bo koncertowałem od dziesiątego roku życia. Z Pink Freudem graliśmy 120 koncertów rocznie. Kim jestem, jeżeli nie gram? Na początku czułem się, jak odcięty od narkotyków. Dopiero po długim czasie poczułem spokój. I zobaczyłem, że tak naprawdę czy gram czy nie gram i tak jestem muzykiem.
Wróciłeś?
Wojciech: Założyłem swój nowy zespól. Wojtek Mazolewski Quintet. Pisałem utwory o tym, co czuję i co przeżyłem, o miłości, bólu, rozstaniu. Czy o nowym życiu, bo 3 lata wcześniej zostałem ojcem. To pozwoliło mi jako dojrzałemu facetowi odnaleźć siebie i przyznać, kim jestem.
Opowieść o bolesnym dojrzewaniu?
Wojciech: Dojrzewanie zawsze jest trudne. Jak o myślę o moim synu, z czym musi mierzyć się w szkole i wśród rówieśników – cały czas pod presją - jestem pełen współczucia.
John, a co zatrzymało Cię w Twoim życiu?
John: Jestem po dwóch rozwodach. Ale tutaj „no comment”. Wiele rzeczy zbyt bolesnych. Z wiekiem wypracowałem sobie sposób utrzymania – znaleźć dyscyplinę i trzymać się jej. Przez 18 lat medytowałem i lubię to. Ale nie jestem stworzony do grupowych medytacji. Trochę jestem socjopatą. Lubię być we własnym towarzystwie. Albo mocno wyselekcjonowanym. Masówki nie lubię. Dlatego nie lubię dużych koncertów. Jako widz.
A na scenie?
John: Może być i milion widzów!
Dalej kochasz to, co robisz?
John: Muzyka emocjonalnie jest najważniejsza w moim życiu. Na dobre i na złe. Wiele było tych złych momentów. Ale nigdy nie oszukałem siebie samego muzycznie. Granie jest całym moim życiem. Tak się wyrażam w tym świecie
John Porter i Wojciech Mazolewski w trakcie tworzenia:
Okładka płyty Wojciecha Mazolewskiego i Johna Portera: