Porzucił ją dla innej, Alicja Majewska w nikim już się tak nie zakochała. Gdy Janusz Budzyński zachorował, opiekowała się nim do końca
On – doświadczony, charyzmatyczny konferansjer, ona – pełna marzeń dziewczyna z burzą loków. Związek Alicji Majewskiej i Janusza Budzyńskiego był początkiem jej kariery i... największą lekcją życia.

Wciąż zachwyca publiczność swoją energią i pogodą ducha. Alicja Majewska – dama polskiej sceny – nie zwalnia tempa, choć w branży jest od dekad. Uwielbiana za autentyczność, charyzmę i niepowtarzalny głos. Włodzimierza Korcza nazywa swoim „muzycznym mężem”, ale to Janusz Budzyński – dziennikarz i konferansjer – był tym prawdziwym. Ich małżeństwo trwało tylko 12 lat, ale miało ogromne znaczenie. To on dodał jej skrzydeł, to dzięki niemu rozpoczęła solową karierę. Kochała go głęboko. Gdy zachorował na raka, była przy nim do samego końca. Często wraca do wspomnień o Januszu. Nigdy nie wyszła ponownie za mąż.
Alicja Majewska i Janusz Budzyński: historia miłości
Był rok 1972. Młodziutka Alicja Majewska miała zaledwie 24 lata, gdy los postawił na jej drodze mężczyznę, który odegrał kluczową rolę nie tylko w jej karierze, ale i życiu osobistym. Podczas tournée zespołu „Partita” po Związku Radzieckim poznała Janusza Budzyńskiego – starszego od niej o 15 lat dziennikarza i konferansjera. Wtedy wszystko się zaczęło.
„Partita” była wyjątkową formacją – pod skrzydłami kompozytora Andrzeja Kopfa zespół szybko zdobywał popularność. To oni stworzyli niezapomniany hit „Pytasz mnie, co ci dam?”. Pomagały im również wpływy – w grupie występowały córki ministra kultury Lucjana Motyki, co w czasach PRL-u miało znaczenie. Ale to Alicja Majewska, skromna dziewczyna o wielkim talencie, miała zrobić największą karierę. Jej potencjał dostrzegł właśnie Budzyński. Wierzył w nią bezgranicznie, wspierał, motywował. To on pierwszy zasugerował, by poszła własną drogą i postawiła na solową karierę. Jak się później okazało – miał rację. „Miałam opiekuna, to był mój mąż. Sama nigdy nie zaniosłabym dokumentów do komisji kwalifikującej na festiwal w Opolu. Nie wierzyłam w siebie, ale miałam wokół ludzi, którzy we mnie wierzyli”, mówiła (cytuję za WP.pl).
Początek jej solowej kariery przypada na rok 1974 – symboliczny i przełomowy moment. To wtedy Alicja Majewska wystąpiła w telewizyjnym programie „Miłość Ci wszystko wybaczy”, złożonym z utworów legendarnej Hanny Ordonówny. Jej interpretacje nie przeszły bez echa. Wśród widzów był Mariusz Walter, jeden z najważniejszych twórców telewizji tamtych lat. To on zaprosił ją do współpracy przy kultowym już dziś „Studiu 2”. Dla młodej artystki był to ogromny krok naprzód.
W tym czasie była związana z warszawskim „Teatrem na Targówku”, miejscem bliskim jej sercu – nie tylko zawodowo. Pracował tam również jej mąż, Janusz Budzyński. Byli duetem nie tylko w życiu, ale i w twórczości. Ich drogi, zawodowe i osobiste, splatały się ze sobą w sposób wyjątkowy.

Kim był mąż Alicji Majewskiej?
Janusz Budzyński – urodzony w 1933 roku we Lwowie – był mężczyzną z klasą, z charakterem i z ogromną charyzmą. Zaczynał swoją zawodową drogę w Krakowie, by potem na dobre zadomowić się w Warszawie. Znany i ceniony prezenter, niezapomniany konferansjer, od 1973 roku prowadził popularny teleturniej „Wielka gra”, który przyciągał przed telewizory miliony Polaków. Kobiety za nim szalały – przystojny, elokwentny, zawsze elegancki. Ale jego serce skradła właśnie ona – dziewczyna z burzą kręconych włosów i niezwykłym urokiem: Alicja Majewska.
Wzięli ślub w 1973 roku. Zamieszkali na warszawskim Zaciszu. Ich dom tętnił towarzyskimi spotkaniami – Budzyński był duszą towarzystwa, znany, lubiany, zawsze z otwartymi drzwiami dla przyjaciół. Jak wspominała piosenkarka jej przypadała w domu rola Alusi, której domeną był wdzięk. Miała za zadanie podniesienie estetyki wnętrza, w szarym peerelowskim klocku. Z panią architekt zrobiły łuki, które potem zobaczył Jerzy Gruza i przeniósł do mieszkania popularnego „Czterdziestolatka”.
Zobacz też: Zdrada męża kosztowała ją utratę zdrowia. Alicja Majewska wybaczyła mu dopiero na łożu śmierci


Mąż zawsze ją wspierał, gdy w zespole „Partita” zaczął się konflikt, dzwoniła do niego, by się wyżalić, a on poradził: wsiadaj w pociąg i wracaj do domu! Gdy miała tremę wypłakiwała mu się na ramieniu. To przy nim zaśpiewała na festiwalu w Opolu swój wielkie przeboje: „Bywają takie dni” i „Jeszcze się tam żagiel bieli”. „Janusz był moim fanem. Mówił, że gdyby to od niego zależało, w radio tylko moje piosenki by leciały. Miał wiele inwencji. Między innymi program estradowy „Bardzo przyjemny wieczór”, którego był pomysłodawcą, zdobył w 1978 ważny laur Gwóźdź Sezonu. Oczywiście strona muzyczna należała do Włodzimierza Korcza”, wspominała w niedawnej rozmowie z Katarzyną Piątkowską dla „VIVY!”...
Nie była jego pierwszą żoną. Alicja Majewska wiedziała, że nie zostanie ostatnią...
Choć marzyła o rodzinie, los napisał dla niej inny scenariusz. Małżeństwo z Januszem Budzyńskim, mimo początkowej bliskości i wspólnej pasji, nie przetrwało próby czasu. Odszedł do innej kobiety – cios, który Alicja Majewska bardzo przeżyła. Nie kryła żalu, ale też nigdy nie epatowała bólem. W rozmowie z „Vivą!” mówiła z dojrzałą refleksją: potrafi godzić się z tym, co niesie życie. „Jestem kobietą rozwiedzioną, wdową, nie mam dzieci”, opowiadała.
„Na szczęście mam zwyczaj punktowania tego, co mi się udało. Szklanka jest dla mnie zawsze do połowy pełna, a nie pusta. Mam swoje smuteczki, jestem w takim wieku, że wielu bliskich mi ludzi odchodzi”.

Była trzecią żoną Janusza Budzyńskiego i — jak powiedziała po latach — mogła się domyślać, że nie będzie ostatnią. Rozwiedli się w 1984 roku. Choć to rozstanie było dla niej trudne, nigdy już nie pokochała nikogo tak jak jego. Nie wyszła ponownie za mąż. Przez trzynaście lat z oddaniem opiekowała się swoją mamą. Jej codzienność wypełniła muzyka, scena, koncerty – i samotność, z którą nauczyła się żyć na własnych zasadach.
Z Januszem rozstała się w przyjaźni. Gdy zachorował na raka, była przy nim do końca – cicho, wiernie, z troską. To ona towarzyszyła mu w ostatnich chwilach. Janusz Budzyński zmarł w 1990 roku, pozostawiając w jej życiu ślad, który nigdy nie zniknął. „Jego śmierć była dla mnie ogromną traumą”, przyznaje wokalistka.