Reklama

Jako jedna z najmłodszych noblistek Olga Tokarczuk 10 grudnia odbierze w Sztokholmie literacką Nagrodę Nobla za 2018 rok. Laureatka prestiżowej Międzynarodowej Nagrody Bookera, dwukrotna zdobywczyni Nagrody Literackiej Nike. „Gdyby można było spojrzeć na świat bez żadnej ochrony, uczciwie i odważnie – pękłyby nam serca”, napisała w powieści „Bieguni”, za którą jako pierwsza Polka dostała Międzynarodową Nagrodę Bookera. Nobel potwierdził jej wielki talent. Nic jednak nie zmieni w jej życiu. Bo to, co najważniejsze, Olga Tokarczuk już znalazła. Tekst ukazał się w magazynie VIVA!.

Reklama

Nobel dla Olgi Tokarczuk

Wciąż trudno uwierzyć. Literacki Nobel przypadł pisarce, która uparcie nosi dredy na głowie, kocha lumpeksy i prowincjonalne życie. Która woli sadzić słoneczniki, niż bywać i nie pasuje do stereotypu noblistki. W dodatku ma tylko 57 lat. Niewiele jak na standardy noblowskie, w tym gronie większość to starcy. Z perspektywy Krajanowa, jej ukochanej wsi koło Nowej Rudy, gdzie rodziły się jej powieści, Nobel wydawał się tak niezwykły jak nagły lot w kosmos. „Kiedy za piętnaście pierwsza wyświetlił mi się szwedzki numer, miałam jasność, po co dzwonią. Nobel. Powiedziałam: »Nie, to niemożliwe«. Z tamtej strony usłyszałam: »A możliwe!«”, wspomina Olga Tokarczuk. „Radość i wzruszenie odebrały mi mowę”, napisała na Facebooku.

Dogadać się ze światem

„Jej książki odniosły wielki sukces w anglosaskim świecie. Pamiętajmy, że „Księgi Jakubowe” zostały świetnie przyjęte w Szwecji, więc wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że dostanie Nobla”, mówi Karol Maliszewski, poeta i dziennikarz zaprzyjaźniony z pisarką. „W jej twórczości jest przesłanie humanistyczne dotyczące tego, żeby się opamiętać, zrezygnować z przemocy na rzecz dialogu ze światem. To wszystko wpisuje się w oczekiwaną przez wielu ludzi narrację: ratujmy się, póki można się ratować”.

„Gdyby można było spojrzeć na świat bez żadnej ochrony, uczciwie i odważnie – pękłyby nam serca”, napisała w powieści „Bieguni”, za którą dostała prestiżową Nagrodę Bookera. Innym razem konstatuje: „Więzienie nie tkwi na zewnątrz, ale jest w środku każdego z nas. Może jest tak, że nie umiemy bez niego żyć” („Prowadź swój pług przez kości umarłych”).

Wydaje się, że gdyby nie było Olgi Tokarczuk, to trzeba byłoby ją wymyślić. Literatura bez niej stałaby się uboższa, choć nie wszyscy od razu poznali się na jej talencie. Dla części krytyków była zbyt rustykalna, konserwatywna, mało nowoczesna, a to, co pisała, przypominało „pierdy z mchu i paproci”. A jednak taka literatura, daleka od formalnych eksperymentów, zwyciężyła. Porwała czytelników, zwłaszcza kobiety, które czytają najwięcej i decydują o rynku wydawniczym. I to one wypromowały Tokarczuk.

Ale żeby dobrze pisać, nie trzeba być kobietą. „Kiedy siadam do pisania, nie czuję swojej płci, w gruncie rzeczy jestem trochę androgyniczna. Wykorzystuję to w pisaniu, kiedy tworzę postaci. To pomaga mi utożsamić się z dzieckiem, mężczyzną czy starą kobietą. Tę wielość traktuję jako skarb i nie chciałabym jej tracić”, mówi pisarka, według której w naszej wielokrotnej osobowości płeć jest gdzieś na samym dole.

Pisanie nigdy się nie kończy

Zanim stała się pisarką, razem z Romanem Fingasem, pierwszym mężem, jak ona absolwentem psychologii na Uniwersytecie Warszawskim, pracowała w „psychiatryku” w Wałbrzychu, zakładała grupy wsparcia dla alkoholików, dorabiała w Londynie w małej fabryczce anten do jachtów. „Było tam wielu takich jak ja. Zatrudniano nas na czarno, bez pytania o pochodzenie i plany na przyszłość. W piątek dostawaliśmy wypłatę, a komu nie odpowiadało, nie pojawiał się już w poniedziałek” („Bieguni”). Wieczorami w wielkich księgarniach rozczytywała się w powieściach będących poza zasięgiem jej skromnej kieszeni. Marzyła, żeby przenieść się na wieś i pisać.

Męczyła ją księgarnia, którą założyła z mężem, wyjazdowe prelekcje terapeutyczne dla nauczycieli, praca w poradni zdrowia psychicznego. I spełniło się, bo wydała „E.E.”, „Prawiek i inne czasy” i stała się pisarką już profesjonalną, jak mówi Karol Maliszewski. Pamięta swój wywiad z nią, pierwszy, jakiego udzieliła w poznańskim „Nowym Nurcie” w listopadzie 1994. „Mówiła, że przestało ją bawić awangardowe bicie piany, że najważniejsza jest opowieść. Wymieniła też swoich mistrzów: Prusa i jego „Lalkę”, największą powieść, jaka się przytrafiła naszej literaturze, Lema, który odkrył przed nią dziwność świata, i Junga. Jej proste historie nigdy nie były proste, wchodziły w związki z Jungowską wizją podświadomości i światem archetypów. To cała Olga”.

W Krajanowie znalazła swoją arkadię. To było jej miejsce na ziemi, cudowne ustronie okolone zagajnikami, położone pośród Wzgórz Włodzickich. Prawdziwy koniec świata, gdzie może oddać się pisaniu. Ale już wie, że jest to jeden z najbardziej samotnych zawodów świata, że nigdy podczas powstawania tekstu nie można się tym z nikim podzielić. Pisarz pozostaje sam na sam z tworzonym przez siebie światem. To samotność długodystansowca… Czasem myślała, aby przywiązać nogę do biurka, bo pisanie, zwłaszcza powieści, zależy od reżimu. „Przypatrując się swojemu życiu, widzę, że nie mam wakacji, świąt, bo nawet jeśli nie piszę fizycznie, cały czas jestem emocjonalnie, wewnętrznie zaangażowana w ten proces powstawania, wymyślania, szukania. To się nigdy nie kończy”.

Pochłonięta pisaniem nie odcięła się od świata, szybko weszła w życie lokalnej społeczności. Żaden festyn nie mógł odbyć się bez jej udziału, jak wspominają mieszkańcy Nowej Rudy i okolic. Wsparła remont wiejskiej sali, gdzie organizowano wspaniałe sylwestry, na które spraszała literackie towarzystwo. Robiła u siebie cudowne ogniska w drugim weekendzie majowym i były to magiczne biesiady pod gwiazdami. Wymyśliła Festiwal Góry Literatury, jeden z najdłuższych letnich festiwali w Polsce, udostępniając na jego potrzeby nawet swój wiejski dom – za scenę służył wówczas ganek, za widownię łąka z krzesłami… „Zaprasza na niego najlepszych pisarzy, nie tylko z Polski. Jeżdżą tam z ogromną radością. Olga dba o wszystkich i wita ich z otwartymi ramionami. Jest szalenie serdeczna”, mówi Michał Nogaś, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, gospodarz audycji „Radio Książki”. „Festiwal by się nie udał, gdyby nie jej zaufani współpracownicy i przyjaciele, z którymi tworzy to wydarzenie”.

Ubrania mają moc

Ma w sobie magnetyzm. Przyciąga do siebie ludzi, zaraża ich dobrą energią i daje poczucie sensu tego, co się robi. To bezcenne w świecie bezsensu, z nią chce się działać. Jak mówi Karol Maliszewski, współorganizator Festiwalu Góry Literatury: „Buzuje w niej żywioł zgody, bardzo nie lubi, jak ludzie wokół niej się gniewają. To nie bierze się tylko z wykształcenia, z tego, że jest psychoterapeutką, ale z natury. Olga ma to w genach. Emanuje z niej dobroć, coś takiego, że człowiek zaczyna postrzegać samego siebie w lepszym świetle, a rozmowa przechodzi w inne zaskakujące rejestry.

Trzydzieści lat temu napisałem o niej: »Ludzie kochani, UFO pojawiło się między nami. Ktoś zesłał nam w tej maleńkiej, kruchej postaci istotę pozaziemską«. Zawsze mówiła, że ma starą duszę. Nie wiem, z jakiego kosmosu spadła ta dusza, można o tym dyskutować, ale coś w tym jest. Była tutaj szczęśliwa i zadowolona. To był jej świat. Nieraz widziałem jak w Nowej Rudzie szła do baru mlecznego na obiad czy do ulubionej fryzjerki, potem zaglądała do second-handów i kupowała coś za grosze, bo bardzo lubi kompletować nieoczywiste stroje i ubrania”.

Ona sama mówi, że lubi mieć ubrania, w których dobrze się czuje, więc sama je sobie wymyśla i kombinuje. „Istnieją ubrania mocy, które dodają sił i sprawiają, że człowiek czuje się w nich pewnie, kompletnie”, zdradza w ciekawej książce „Pod podszewką”, wydanej przez Marginesy. Nie potrafi wyrzucić wełnianego swetra. Żal jej, że to jest szlachetna wełna pochodząca od zwierząt. Gdyby była wojna, to wełniane swetry się przydadzą. Żal jej lnu, bo kiedyś żyły rośliny, z których zrobiono włókna, żal jedwabiu, bo przędły go żywe istoty… Jej ulubionym projektantem jest Yohji Yamamoto, który wie, że kobiecość to tajemnica, nieoczywistość, paradoksalność. Ogląda jego pokazy w internecie jak dzieła sztuki.

Notesem jest… mąż

„Jest bardzo ciekawa świata i ludzi, ale całą sobą wsiąkła w Ziemię Kłodzką”, uważa Karol Maliszewski. „Mocno przywiązała się do tego pejzażu, z którego czerpie w swoich książkach. Wplotła w nie duchowość i historyczność tego miejsca. Ile w »Domu dziennym, domu nocnym« jest tutejszych historii, które krążyły w powietrzu, a Olga wyłapała je i pięknie spożytkowała. Umie słuchać ludzi, a potem te zapamiętane historie przetwarza”.

Zawsze ma przy sobie dwa notesy do zapisywania pomysłów – duży i mały. „Nawet jedno zapisane słowo już mi wystarcza. Wieczorem siadam i próbuję taki pomysł rozwinąć. Nigdy nie miałam dobrej pamięci, muszę się więc wspierać zewnętrznie. Notesem jest też mój mąż – proszę, żeby zapamiętał coś dla mnie i on to robi perfekcyjnie”. Grzegorz Zygadło, jej drugi mąż, z wykształcenia germanista, zyskał przy żonie kilka funkcji: kierowcy, pierwszego recenzenta jej książek i menedżera jej życia. Jest dla niej ogromnym wsparciem, pomagał jej w zbieraniu materiałów do „Ksiąg Jakubowych”, wspólnie podróżowali do opisanych w nich miejsc, jak mówi Michał Nogaś: „Grzegorz jest jej bratnią duszą. To piękny związek, oparty na wielkiej przyjaźni i zaufaniu”. Co na to noblistka? „Dzięki mężowi czuję się bezpiecznie, ogrzana, zadbana i jakoś zorganizowana w tym wszystkim”.

Jako zdeklarowana weganka nie rozumie, jak można zabijać zwierzęta. „Okrucieństwa wobec zwierząt zapierają dech. Ludzie potrafią być okrutni także wobec siebie, ale tutaj często powstrzymuje ich wiara w Boga, strach przed karą. Za zwierzętami nie wstawiał się ani Bóg, ani prawo”, mówi. Jej powieść „Prowadź swój pług przez kości umarłych” zainspirowała Agnieszkę Holland do nakręcenia filmu „Pokot”. Po premierze Tokarczuk mówiła, że nie widzi żadnego powodu, dla którego należałoby dalej zezwalać na polowania. Jest też za wprowadzeniem ogólnoświatowego zakazu zabijania zwierząt dla rozrywki.

Reklama

Od pewnego czasu pisarka jest w ciągłych podróżach. Stała się nomadką, biegunem i przekonuje, że wszechświat dostępny jest dla każdego, o ile tylko się podróżuje. „Moja energia bierze się z ruchu – z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów, z kołysania promów i pociągów” , pisze w „Biegunach”. „Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym”. Żałuje, że w powieści zabrakło wątku uchodźców, bo to oni są największymi biegunami naszych czasów. Ale tworzyła ją 10 lat temu, to był inny świat. „Literatura będzie musiała zmierzyć się z wieloma białymi plamami historii: z umniejszaniem roli kobiet, cierpieniem milionów ludzi, ale też innych istnień”, jak mówi Tokarczuk. Po Noblu wszyscy zasypują ją pytaniami: co dalej, czy nadal zamierza podejmować kontrowersyjne tematy? „Oczywiście! Teraz mogę już wszystko!”, odpowiada noblistka.

Reklama
Reklama
Reklama