Reklama

„Chwilę przed egzekucją postanowiłem, że ocean będzie moim ostatnim widokiem. Nie zniosę gęby zabójcy. Wpatrywałem się w wodę. Czekałem na strzał. Ale Mohammed zaczął się szamotać z bronią. Stary kałach właśnie mu się zaciął. Sądząc po odgłosach , próbował go naprawić. Po chwili wyraźnie zdenerwowany wrzasnął coś do kolegi. Potem do mnie:
– Kapitan! Kapitan! Kapitan!
Zmieniłem decyzję. Obróciłem się do niego, choć na każdym szkoleniu słyszałem, żeby nie gapić się piratom w oczy. Nigdy w życiu nie widziałem tak przekrwionych gałek. Strzał.” Wspominał kapitan Piotr Budzynowski w książce „Porwany. 82 dni w rękach piratów”, która ukazała się dziesięć lat po dramatycznych wydarzeniach na Oceanie Indyjskim.

Reklama

Niebezpieczna droga

22 stycznia 2011 roku u wybrzeży Afryki na Oceanie Indyjskim frachtowiec „Beluga” zaatakowali piraci. W takich wypadkach zawsze chodzi o pieniądze. Tak jak przed wiekami. W tej kwestii nic się zmieniło. Zmieniły się tylko sposoby. Dzisiaj piraci mają automatyczną broń i nie wahają się jej używać. Jednak zazwyczaj armatorzy wpłacają okup, by uwolnić załogę i statek z ich rąk. I nawet wtedy, gdy dogadają się z armatorami, załoga nie zawsze wraca do domu.
W przypadku Belugi zdarzyło się tak, że jedni piraci zostali zastąpieni przez kolejnych. „Starzy piraci” jak nazywał ich kapitan Budzynowski otrzymali pieniądze, ale pojawili się następni, którzy grabili ze statku wszystko co się da.
Beluga wypłynęła z portu Porto de Vila do Conde w Barcarena w Brazylii. Statek najpierw popłynął do Rotterdamu, potem zawinął do portów Wolos w Grecji, Noworosyjsk w Rosji, Konstancy w Rumunii, Sycylii i Genui we Włoszech, Palmy na Majorce, Veletty na Malcie. Stąd miał płynąć do Masan w Korei Południowej. Do Port Said w Egipcie nic nadzwyczajnego się nie działo. Kapitan obrał kurs na Seszele. Ale pomiędzy Port Said a Seszelami na Belugę napadli piraci. Ok 384 mile morskie od portu Port Victoria.
Gdy armator skierował swój statek na wody zagrożone atakami piratów kapitan Budzynowski nie miał żadnych złych przeczuć. Zwłaszcza, że towarzyszył mu konwój statków. „Były w zasięgu wzroku, więc czuliśmy się bezpiecznie”, wspominał w książce. „Każda jednostka w konwoju miała przydzielony numer. Co pół godziny odzywało się do nas wojsko. Trzeba było raportować, czy wszystko w porządku. Wystarczyło, że zauważyliśmy rybaków, i musieliśmy natychmiast zawiadomić o tym okręty z obstawy. Tylko że ich nie widzieliśmy. Helikopterów też. Nasza „Beluga” sunęła w rzędzie środkowym, w miejscu dla najbardziej bezbronnych. Chowaliśmy się za chińskim statkiem. Po bokach mieliśmy inne, z wyższą wolną burtą. Płynęliśmy tak niecałe dwa dni. Następnie odłączyliśmy się od konwoju, bo niemal wszyscy kierowali się na wschód, ku Malezji, a my zamierzaliśmy odbić na niebezpieczne południe, w stronę Seszeli.
Zatoka Adeńska, przez którą właśnie przedzieraliśmy się już sami, była szeroka średnio na czterysta osiemdziesiąt kilometrów”. Przez wiele dni szczęście sprzyjało załodze. Do czasu. Do 22 stycznia 2011 roku.

Atak piratów

Statkiem Beluga dowodził Kapitan Żeglugi Wielkiej Piotr Budzynowski, od 1987 roku. Zanim dostał się na studia w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie mieszkał w Częstochowie. Miłość do morza kazała mu spędzić ponad 30 lat na wodzie. Razem z nim na pokładzie znajdowało się dwóch Ukraińców, dwóch Rosjan i siedmiu Filipińczyków. Po ataku schronili się w bezpiecznym pomieszczeniu, ale ponieważ od nadania sygnału alarmowego przez dwa dni, żadna z jednostek ratunkowych (unijna misja Atalanta ochraniająca szlaki handlowe) nie przybyła na pomoc piratom udało się przejąć kontrolę nad statkiem.
„Chwyciłem lornetkę. Morze sfalowane. W majaczącej na szczytach bałwanów biało-niebieskiej motorówce siedziało czterech facetów. Jeden sterował. Dwóch innych leżało z przodu i dociążało dziób. Ostatniego ledwo dojrzałem. Żadni rybacy. Obok nich walały się kałachy, drabina i ręczne granatniki”. Gdy piraci po drabinie dostali się na statek załoga uciekła do jednego pomieszczenia. Kapitan po drodze zamykał nawet wszystkie drzwi, by spowolnić dotarcie piratów do załogi.
Po latach wspominał, że nie tortury fizyczne były najgorsze, ale to co piraci zrobili z psychiką porwanych. Maltretowanie polegało między innymi na tym, że nie dawano im wody. Zamknięci w pomieszczeniach u brzegów Somalii czuli się jak w saunie. gdy w końcu Somalijczycy ulitowali się nad marynarzami przywieźli im wodę w… kanistrach po dieslu.
Kapitan wspominał: „Chciałem przypomnieć sobie smak wody. Marzyłem o tym, że przepłuczę wyschnięte gardło i spierzchnięte wargi. Gdyby nikt nie patrzył, zwilżyłbym sobie jeszcze lepiące się czoło, ramiona, pachy. Ale na razie miałem tylko odpadki. Breję w kolorze gliny, mieszaninę wody i paliwa. Unosił się mniej rudy osad. „Pewnie rozwali mi nerki” - myślałem potrząsając butelką. Ale piłem. Kilka łyków na dobę. Żeby przeżyć.
Dokuczał mi smród własnego ciała. Pot przeżarł ubranie, a następnie koce. Jednak gdybym bez pytania wstał i poszedł się umyć, już bym nie wrócił. Za nieposłuszeństwo należała się kara. Bicie, głodówka, śmierć”.

Warunki na statku

„Piraci nikogo nie wyróżniali. Byłem kapitanem, ale kazali mi jak reszcie spać na podłodze. Moje legowisko miało dwa metry długości, sześćdziesiąt centymetrów szerokości. (…) Bałem się, przeraźliwie się bałem, że już nigdy nie zobaczę córki. Że już jej nie poopowiadam o przygodach w portach. Że nie odprowadzę żony do pracy. Że po moim powrocie z morza nie usiądziemy w kuchni, jak to mieliśmy w zwyczaju, i nie będziemy świętować powrotu z rejsu. Zastanawiałem się tylko, jak zginę”.
Na szczęście armatorowi udało się dogadać z piratami. „Niemiecki statek MV Beluga Nomination, porwany w końcu stycznia przez somalijskich piratów, został w końcu uwolniony - poinformował w środę armator, firma Beluga Shipping. Na statku znajdowało się siedmiu członków załogi, w tym polski kapitan” pisał Newsweek. To było już po tym, gdy kapitan stracił nie tylko nadzieję na ratunek, ale też kilku członków załogi.

Śmierć na pokładzie

Z dwunastu osób uwolnienia doczekało tylko siedmiu marynarzy. Podczas nieudanej próby odbicia frachtowca zginęło trzech członków załogi. Dwóch zostało zastrzelonych, a jeden wskoczył do morza i utonął. Tylko dwóm udało się w szalupie dostać na jednostkę, która przypłynęła na ratunek.
„Piraci zastrzelili wtedy dwie osoby. Kolejny marynarz, główny mechanik statku, wyskoczył za burtę i najprawdopodobniej utonął. Dwaj członkowie załogi zdołali uciec na łodzi ratunkowej i zostali podjęci przez duńską fregatę”. W Dzienniku napisano: ”Dzisiaj około 3,5 godziny temu duński statek biorący udział w operacji NATO strzegącej tych niebezpiecznych wód koło Somalii, wyłowił szalupę z dwójką ocalonych marynarzy statku Beluga" - powiedział w piątek wieczorem na briefingu prasowym rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych Marcin Bosacki”.
„Jesteśmy wstrząśnięci i oburzeni - oświadczył szef Beluga Shipping Nils Stolberg. - Brutalność i okrucieństwo porywaczy jest niewyobrażalne - dodał. Stolberg zapewnił, że armator robi wszystko, co możliwe, by jak najszybciej doprowadzić do uwolnienia frachtowca i "położyć kres męczarniom, jakie przeżywają marynarze". W niedzielę rzeczniczka firmy Beluga Group Verena Beckhusen potwierdziła informacje Radia Brema, że do armatora zgłosiła się osoba, podająca się za pośrednika porywaczy i przedstawiła warunki uwolnienia frachtowca. Beckhusen nie ujawniła szczegółów”, pisano w polskiej prasie.

Szczęśliwy finał

Po przekazaniu pieniędzy gehenna marynarzy wcale się nie skończyła. W wywiadzie dla Wysokich Obcasów kapitan opowiadał: „Gdy Somalijczycy mieli dostać pieniądze, nagle przybyło ich na naszym statku. Nie znaliśmy nikogo z nowych gangów. Ich członkowie pojawili się po to, żeby wykraść z „Belugi", co tylko się dało. Po przeliczeniu pieniędzy starzy porywacze uciekli, a oni nadal grabili. Byli nerwowi, bo bardzo bali się interwencji NATO. Czasem wymachiwali w naszą stronę kałachami. A ja tylko zastanawiałem się, czy nie pociągną za spust”.
„Nie spodziewałem się, że dożyję tego momentu - właśnie stanąłem przed kamienicą, w której mieszkałem. Jeszcze tylko schody. Mimo odrętwienia ciała i rwania w kolanie zmusiłem się do ostatniego wysiłku. Gdy otworzyłem drzwi przez szparę wystrzelił Tafik. Kręcił się między nogami, piszczał, biegał, zawracał, posikiwał.
– Nikt cię tak nie wita jak on - śmiały się dziewczyny.
Dopiero teraz Iwona zauważyła, że schudłem. Fakt, twarz mi się zapadła, przeorało ją zmęczenie, a spodnie wisiały. Kasia jednak zwróciła uwagę na coś innego - moje stopy. To dwie sine bańki. Opuchlizna sięgała do kostki.
– Mam coś dla was - przerwałem obdukcję.
Otworzyłem torbę i wyciągnąłem rzeczy, które kupiłem z Marcusem. Czyli: figurki, przyprawy, orzechy makadamia w łupinach.
– To jeszcze pomyślałeś o prezentach? - zdziwiły się.
I nadal rozprawiały o moich nogach. Iwona przygotowała miskę. Gorąca woda z solą miały ściągnąć opuchliznę. Potem poszedłem na drzemkę, bo potrzebowałem chwili odpoczynku. Przed snem pomyślałem: jestem u siebie, a jednak czuję się nieswojo. Nie potrafię się zrelaksować. Czuwam, jak gdyby ktoś miał wparować do sypialni z kałachem.

Reklama

Opowieść kapitana Piotra Budzynowskiego powstała na podstawie zapisków, które robił w tajemnicy przed porywaczami. A w wywiadzie dla Wysokich Obcasów mówił jeszcze: „Piraci porwali moje myśli i uczucia. Do tej pory to odczuwam. Pamiętam każdy szczegół uprowadzenia, choć minęło dziesięć lat. Wie pan, ja nie byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdy wróciłem do domu. Dorwała mnie wtedy apatia. Gwóźdź potrafiłem wbijać przez osiem godzin. A musiałem zająć się choćby remontem mieszkania, bo inaczej wylądowałbym w szpitalu psychiatrycznym”.

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama