Katarzyna Zdanowicz o odejściu z TVN24 i książce „Zawsze mówi, że wróci”
„Już jakiś czas temu zaczęłam szukać dla siebie nowego miejsca”, podkreśla
- Krystyna Pytlakowska
Dziennikarka, która postanowiła zrobić życiową woltę. Pisarka, która podjęła niezwykle trudny, intymny temat odchodzenia najbliższej osoby. Katarzyna Zdanowicz w osobistej rozmowie z Krystyną Pytlakowską o tym, dlaczego zdecydowała się odejść z TVN24, o karierze, ważnych wyborach i książce „Zawsze mówi, że wróci”, która stanowi niezwykły zapis historii partnerek znanych wspinaczy.
Krystyna Pytlakowska: Dlaczego napisałaś książkę „Zawsze mówi, że wróci”? Czy telewizja to za mało?
Katarzyna Zdanowicz: Już dawno była dla mnie niewystarczająca. Zresztą właśnie złożyłam wymówienie i odchodzę z TVN24. A co będę dalej robić, naprawdę jeszcze nie wiem. Ale już jakiś czas temu zaczęłam szukać dla siebie nowego miejsca, żeby wyjść poza stół prezenterski. Zaczęłam pisać więc dla tygodnika „Polityka”, a wcześniej do „Gazety Wyborczej”. Po drodze było radio, do telewizji trafiłam dopiero później. Przebyłam chyba dobrą drogę dziennikarską, bo i do „Polityki”, i do portalu TVN24 pisałam głównie reportaże i wywiady. A od jakiegoś czasu myślałam o książce. Uważałam ją za kolejny etap w mojej pracy dziennikarskiej.
Wybrałaś trudny temat. Masz jakiś osobisty kontakt z górami?
Nie, jestem typową turystką. Chętnie wyjeżdżam w góry, ale nie pociągają mnie na tyle, żeby się wspinać ekstremalnie czy poświęcać im każdą wolną chwilę. Wiem, że wybrałam sobie temat trudny, ale nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę, jak bardzo, i jak niełatwo będzie otworzyć kobiety, które żyją w cieniu wspinaczki swoich mężów i rzadko mówią o swoim życiu prywatnym. Po prostu nie mają takiej potrzeby. Dopiero gdy zaczęłam do nich docierać, uświadomiłam sobie, że w tych rozmowach dotykamy uniwersalnych tematów, jak samotność, lęk, żałoba.
Wspinaczka wysokogórska, wiadomo, jest niebezpieczna.
A jednak istnieją ludzie, dla których staje się pasją i dla tej pasji wszystko poświęcają - karierę zawodową, rodzinę. Często w tych rozmowach przeplatały się problemy wyboru: kariera czy dom, żona i dzieci. Nad życiem partnerek wspinaczy wisi ciągły strach: czy on wróci czy nie?
Dlatego dałaś tytuł „Zawsze mówi, że wróci”?
Bo zawsze próbuje uspokoić swoją partnerkę, że wszystko będzie dobrze. Tak naprawdę o wielu przeżyciach z nią nie rozmawia, nie opowiada jej. Zazwyczaj, kiedy mężowie wracają do domu z jakiejś podróży, opowiadają szczegółowo, co tam widzieli i co przeżyli. A himalaiści milczą. Często więc ich kobiety mierzą się z samotnością bez przerwy. Kiedy mężowie są na wyprawie, one muszą ogarnąć cały dom, dzieci i swoją pracę. A gdy ich partnerzy wracają, także są bardzo samotne, ponieważ oni nie opowiadają, oni zamykają się w milczeniu. Często więc zdobywają wiedzę o tym, co się działo podczas wyprawy od kolegów męża, łowiąc kątem ucha ich rozmowy i opowieści.
Jak myślisz, dlaczego wspinacze wysokogórscy nie lubią opowiadać o górach i sytuacjach, w jakich tam się znaleźli?
Moje bohaterki mówią: bo nie chcą nas martwić. I boją się ultimatum: albo góry, albo ja. One jednak zapewniają, że nigdy nie postawiły sprawy na ostrzu noża. Wiedzą, że to tak silna pasja, iż jej nie pokonają. Dla ich mężów zdobywanie szczytów to jak zażywanie heroiny. Niezwykle trudno się z tego wyleczyć, wyrwać. One wiedzą więc, jakiego wyboru ich mężczyźni by dokonali. Bo wybraliby góry.
Góra to rywalka. Dlaczego himalaiści się w ogóle z kimś wiążą, dlaczego chcą mieć rodzinę, wiedząc, że skazują swoje kobiety na samotność?
Oni o tym nie myślą, są całkowicie skupieni na sobie. Ale nawet egoista chce być szczęśliwy, chce mieć dom, do którego się wraca. Nawet, jeżeli w tym domu panuje cisza. Zresztą oni też doświadczają wielkiej samotności - to poczucie jest im potrzebne, żeby się wspinać, być sam na sam z górą. Ale chcą mieć jednak do kogo wrócić.
Dajesz jednak też przykłady, gdy partnerzy Twoich bohaterek zrezygnowali ze wspinania.
Tak, mąż Asi Łukaszewskiej czy Maciek Pawlikowski zrezygnowali, bo przyszedł moment opamiętania. Z czasem dotarło do nich, że jednak można żyć inaczej. Chociaż tej połowy życia bez rodziny, bez dzieci, już nigdy nie nadrobią, nigdy im już nie zwrócą.
Czytaj także: Dziś obchodziłby urodziny... Tak wyglądały ostatnie chwile życia Jerzego Kukuczki
Do której z Twoich bohaterek było trafić najtrudniej?
Do kobiet, którym góry zabrały partnera. Do Eli Dąsal, Izy Hajzer czy Agnieszki Korpal.
I do Ani Solskiej-Mackiewicz?
Ania Mackiewicz funkcjonuje w świecie medialnym, znamy historię jej i Tomka. Nie ma więc oporów w opowiadaniu o tym, i powrocie myślami do tragedii, jaka się tam wydarzyła. Najtrudniej było dotrzeć do kobiet, które śmierć partnera przeżyły, ale zakopały w sobie wspomnienia, na nowo próbując ułożyć własne życie. Rozdrapywanie ran jest dla nich kolejnym ciosem, bo wracają do sytuacji, o której chciałyby zapomnieć. Nieważne, ile lat minęło od śmierci ich partnerów, to zawsze boli. Jeżeli jednak ktoś spodziewa się, że zastanie płaczącą wdowę ubraną na czarno, a w domu zobaczy ołtarzyk, przed którym modli się kobieta, która już nie potrafiła ułożyć sobie życia, to duży błąd. Dla tych kobiet życie biegnie do przodu.
One, które mogły zajmować się jedynie domem, po tragedii muszą zapewnić byt rodzinie, nie mają więc czasu na użalanie się nad sobą. Ela Dąsal na przykład otworzyła sklepy w Częstochowie i stała się, jak sama żartuje, częstochowską bizneswoman. Zaczęła od tego, że jej mąż Falco przywoził z wypraw różne egzotyczne gadżety czy ubrania, na które w Polsce był duży popyt. Agnieszka Korpal z kolei zgodziła się opowiedzieć swoją historię, żeby jej opowieść trafiła do osób, które straciły też kogoś bliskiego. Tyle wokół nas jest śmierci, a nie umiemy o niej mówić. Ona chciała przełamać stereotyp niemądrego stwierdzenia: wszystko będzie dobrze. Nigdy nie będzie dobrze dla kogoś, kto zmierzył się z taką traumą.
Chciała też pokazać, że sytuacja się zmienia, bo jest dostęp do psychologów, można korzystać z profesjonalnej pomocy. Ale nie wszyscy chcą po nią sięgać, a żałoby nie da się zamieść pod dywan, trzeba przejść przez wszystkie jej etapy. A tu dochodzi jeszcze wielki żal, że te kobiety nie mogą się pożegnać ze swoimi partnerami, którzy najczęściej zostają w górach. Dlatego tak bardzo chcą pojechać potem w to miejsce - to kolejny etap żałoby, pożegnanie się z tym, który odszedł.
Piszesz też o przeczuciu tragedii.
Wiele kobiet o tym mówiło. Ela Dąsal, która biegnie na peron z synem, żeby zdążył się pożegnać z Falco, odjeżdżającym na wyprawę. A potem okazuje się, że to ostatnia z nim rozmowa. Ania Mackiewicz budziła się w nocy, chociaż w ogóle nie brała pod uwagę, że stanie się coś złego. Ale później te obrazy ze snu skleiły się w całość. Zdała sobie sprawę z tego, że dostała sygnał, przeczucie tego, co się wydarzy.
Telepatia?
Można to tak nazywać. Przeczucia świadczą o więzi między tymi ludźmi. To nie tak, że mężczyźni pojadą, a kobiety zostaną i będą jak co dzień sprzątać, gotować, robić zakupy. Pod każdą z tych czynności podświadomie kryje się lęk. Ela Pawlikowska mówi, że wolała wyprawy, podczas których jej mąż Maciek wysyłał listy, bo kiedy dostawała je z miesięcznym opóźnieniem, wiedziała, że nic mu się nie stało. Nie lubiła wypraw, podczas których można było łączyć się przez telefon. Każdy z nich był wielką niewiadomą. Bo mógł zadzwonić ktoś z ekipy i powiedzieć, że jej mąż nie żyje.
Co Cię najbardziej zaskoczyło podczas pisania tej książki?
To niełatwe pytanie. Chyba fakt, że te kobiety zburzyły obraz, jaki nosiłam w sobie - takie stereotypowe myślenie o żonach himalaistów. One nie są kobietami, które tylko czekają w domu na męża i żyją jego światem. Wiele z nich oczekiwało i oczekuje związku partnerskiego, chcą mieć swoje życie, żeby nie postrzegano ich jako uzależnionych cierpiętnic.
A nie zaskoczyło Cię, że część z Twoich bohaterek też jest pasjonatkami gór i też się wspinają?
Nie, bo ludzi przyciągają do siebie podobieństwa i wspólne pasje. Dzięki temu, że niektóre z nich chodzą po górach, albo wspinały się nawet zawodowo, lepiej rozumiały swoich mężów.
Ich opowieści to też forma terapii?
Możliwe. A może chęć ujawnienia, że ich świat nie wygląda tak kolorowo, jak się go często opisuje. Schodzą z gór, rozgłos, poklask dla ich wyczynu, a tak naprawdę wygląda to zupełnie inaczej. O tym bardzo przejmująco opowiada Ewa Kurtyka i analizuje poczucie samotności w tym związku. Wyrwała się z tego małżeństwa, bo to był ratunek przed cierpieniem i bólem.
Jak długo zbierałaś materiały do tej książki?
Pisałam ją ponad rok, bo zaczęła się pandemia, więc trudno było się z kimś spotkać i porozmawiać. Największą trudnością było dotarcie do tych kobiet, a szczególnie do takich, które nie funkcjonują w mediach. Kasia Wielicka na przykład zburzyła stereotyp żony himalaisty, a stała się synonimem walki o równouprawnienie w himalaizmie. A Aniela Łukaszewska, której małżeństwo przetrwało - w przyszłym roku będą obchodzili 50-lecie - najpierw oboje się wspinali, później ona zrezygnowała, a po niej mąż. Zrobili to dla córki. Każda z tych opowieści różniła się od innych i to dla mnie było bardzo ciekawe.
A co ta książka znaczyła dla Ciebie?
Pozwoliła mi odnaleźć równowagę. Gdy wróciłam do domu z pierwszym egzemplarzem, mój syn powiedział: „mamo, przecież to książka o tobie. Ty zawsze mówisz, że wrócisz”. Tak często mnie nie ma z racji pracy, wieczornych programów i innych obowiązków. Maks więc wieczory musiał spędzać z tatą, który ma pracę bardziej usystematyzowaną. Ta książka otworzyła mi oczy. A jeżeli przyniesie coś dobrego czytelnikom i w nich też otworzy jakieś drzwi, to po prostu będę szczęśliwa. Teraz zresztą zaczynam spotkania autorskie, z nadzieją, że pandemia mi w nich nie przeszkodzi.
Rozmawiała: KRYSTYNA PYTLAKOWSKA
Czytaj także: Broad Peak okazał się górą jego przeznaczenia. Czy Maciej Berbeka musiał na niej zginąć?
Okładka książki „Zawsze mówi, że wróci”