Reklama

Ponad 500 filmów wybrzmiałoby inaczej, gdyby nie on. Ennio Morricone to nie tylko jeden z najbardziej płodnych kompozytorów muzyki filmowej w historii, ale również uwielbiana przez międzynarodową publiczność legenda kina, której twórczość została dwukrotnie nagrodzona Oscarem. Jakie tajemnice skrywał? Jak pracował? Jaki był prywatnie? Odpowiedzi na te pytania daje film „Ennio”. W kinach już od 6. lipca.

Reklama

Ennio - film taki, jak jego bohater

„Ennio” jest żywiołowym portretem geniusza, nakreślonym przez wiernego przyjaciela i znakomitego reżysera. Giuseppe Tornatore zaprasza nas w wyjątkowo osobistą podróż po prywatnym i artystycznym życiu wspaniałego kompozytora. Towarzyszą nam w niej wspominający go artyści i reżyserzy, tacy jak Bernardo Bertolucci, Clint Eastwood, Bruce Springsteen, Quentin Tarantino, John Williams czy Wong Kar Wai, ale przede wszystkim wtóruje nam niezapomniana filmowa muzyka Mistrza. W końcu, historia jego życia to historia kina.

„Ennio” to prezent dla fanów utworów Morriconego i wszystkich produkcji, do których stworzył niepowtarzalną muzykę. Przeżyj głębokie filmowe doznanie pod batutą Mistrza!

Materiały prasowe

ENNIO MORRICONE: wrażliwość, muzyka i kunszt

31 marca 1987 roku, Los Angeles.

Nominowanych do Oscara w kategorii „najlepsza muzyka” przedstawia Bette Midler. Ma na sobie płomiennorudą suknię z cekinami, żartuje, nuci i zapewnia, że dla atmosfery filmu nie ma nic ważniejszego niż muzyka. Kiedy pada nazwisko Morricone, który nominowany jest za „Misję” (reż. Roland Joffé), ktoś na sali krzyczy rozemocjonowany, a Midler rzuca: „Ennio ma tu fana”. Oscara otrzymuje Herbie Hancock. Ennio Morricone jest wściekły. Opuszcza galę.

Ma wtedy 58 lat i całe Hollywood u stóp, choć nigdy nie dał środowisku nic więcej poza muzyką. Nie udziela się towarzysko, nie przeniósł się do Ameryki, nie skusiła go nawet najbardziej spektakularna willa. Nigdy nawet nie nauczył się angielskiego. Mimo to Hollywood go uwielbia. Podbił branżę nieszablonowymi pomysłami muzycznymi, indywidualnym stylem i totalnym mistrzostwem warsztatu, który na tę skalę nie ma amerykańskiego odpowiednika.

Ennio Morricone to starannie wykształcony trębacz i kompozytor, który do kina trafił trochę przypadkiem, wprost ze świata muzyki poważnej z jakże nieoczywistym przystankiem na estradzie rozrywkowej. Zaczynał jako wyśmienity aranżer i autor piosenek dla Miny, Domenico Modugno, Paula Anki i innych gwiazd lat 60-tych. Na ten błyskawiczny rozwój kariery jego mistrzowie patrzą skrzywieni. A im bardziej się krzywią, tym bardziej on chce im utrzeć nosa. Do muzyki popularnej, a wkrótce filmowej, w tym westernów Sergio Leone ze słynnej trylogii dolarowej („Za garść dolarów”, „Za kilka dolarów więcej”, „Dobry, zły i brzydki”), wplata rozwiązania i metody typowe dla twórczości klasycznej, a uważane za zbyt czasochłonne dla kina – kontrapunkt, eksperymenty brzmieniowe, cytaty z mistrzów, nawiązania do epok i stylów, szczególnie do baroku.

Imponuje brzmieniem, zaskakuje i wcale nie chce się przypodobać widzom. Po latach powie, że gdyby to on komponował do „Gwiezdnych wojen”, w życiu nie użyłby marsza, bo to skojarzenie… ryzykowne. W opiniach jest stanowczy, w rozmowach szorstki i bardzo inteligentny. Ale daje się uwodzić X muzie. Gdy Roland Joffé zaprasza go do współpracy nad „Misją”, początkowo odmawia, porażony pięknem historii o jezuickich misjach w Ameryce Południowej, aby kilka dni później zadzwonić z propozycją jednego z najbardziej rozpoznawalnych motywów filmowych wszech czasów – „oboju Gabriela”. Brak Oscara za tę ścieżkę mocno przeżywa, bo wie, że napisał znakomitą muzykę.

Materiały prasowe

25 lutego 2007 roku, Los Angeles

Ceremonię wręczenia Oscara za całokształt twórczości (kompozytorzy dostępują tego zaszczytu niezwykle rzadko) otwiera Céline Dion. Śpiewa „I Knew I Loved You”, piosenkę opartą na temacie Debory, bohaterki „Dawno temu w Ameryce” (reż. Sergio Leone, 1984). Morricone wraz żoną Marią, dziećmi i legendarnym amerykańskim producentem i kompozytorem Quincy Jonesem siedzi w oświetlonej loży honorowej. Na scenę zaprasza go aktor, któremu jego muzyka grała w momencie spektakularnego wybuchu kariery – w spaghetti westernach. Gdy Clint Eastwood, pochmurny twardziel, milczał, ona mówiła. Ennio Morricone podchodzi do mikrofonu dziarsko, kilka kroków przed nim zatrzymuje się i kłania się publiczności. A potem jeszcze raz. To głęboki, pełen wdzięczności ukłon.

Bo Morricone w całej swojej niepokorności i pewności siebie zachował też wielką pokorę wpojoną mu jeszcze przez ojca. Pokorę wobec własnego talentu i możliwości (nigdy ich nie przeceniał), a także wobec ludzi, z którymi pracuje i dla których tworzy. Wśród reżyserów, z którymi pracował, byli Terrence Malick („Niebiańskie dni”, 1978), Brian De Palma („Nietykalni”, 1987), Roman Polański („Frantic”, 1988), Franco Zeffirelli („Hamlet”, 1990), Barry Levinson („Bugsy”, 1991) i oczywiście Quentin Tarantino, nade wszystko wielbiciel jego talentu, który lata przed pierwszym pełnym spotkaniem na linii reżyser-kompozytor wykorzystywał muzykę Morricone w swoich filmach.

Listę uzupełniają i inni wielcy Włosi: Pier Paolo Pasolini, Bernardo Bertolucci i Giuseppe Tornatore. W pracy filmowej zachował dziecięcą fascynację – na plan filmowy chadzał rzadko: kiedyś, aby zobaczyć na żywo Claudię Cardinale, a potem, gdy poprosił o go to Sergio Leone przy „Dawno temu w Ameryce”. Obecność kompozytora miała przynieść filmowi szczęście. Podczas oscarowej gali w 2007 roku łamiącym się głosem dziękuje. Po włosku. To najdłuższe nieprzetłumaczone na angielski sekundy w historii amerykańskiej telewizji. Jego słowa streszcza potem Eastwood.

Mówi o reżyserach, którzy mu zaufali. I o kompozytorach, których wkład w światowe kino jest ogromny, ale którzy nigdy Oscara nie otrzymali. Chciałby, aby zostali kiedyś docenieni, jak on. Nagrodę dedykuje Marii – swojej pierwszej i najważniejszej słuchaczce. I chociaż zgromadzona w Kodak Theatre widownia podrywa się z miejsc i krzyczy „Vivat Ennio!”, wszyscy są przekonani, że to piękne zwieńczenie kariery włoskiego kompozytora. Nic bardziej mylnego, w końcu tym, co tak lubi w szachach i w muzyce jest nieprzewidywalność. Tego roku Morricone kończy (zaledwie) 79 lat.

Materiały prasowe

28 lutego 2016 roku, Los Angeles

Konkurencja jest duża. Nominowani siedzą obok siebie. Ktoś komentuje pod nagraniem z gali, że widok ściskających się serdecznie Ennio Morricone i Johna Williamsa to prawdopodobnie najważniejszy obrazek, jaki kiedykolwiek widział na Oscarach. Statuetkę dostaje Morricone za „Nienawistną ósemkę” Quentina Tarantino. Sala wstaje z miejsc, długo nie milkną okrzyki. Trudno w to uwierzyć, ale tak – to pierwszy Oscar za muzykę dla tego artysty i jego szósta nominacja.

Jest już prawie 90-letnim człowiekiem. Widział na własne oczy rozwój technologii, dał się porwać kinu jako najpotężniejszej rozrywce świata. Wpisał w nie swoje podejście do sztuki. Aby wejść po schodach, potrzebuje czyjegoś ramienia, ale nadal prowadzi potężne orkiestrowe i chóralne zespoły podczas koncertów ze swoją muzyką i ma tu więcej energii niż niejeden 40-latek. Kilkukrotnie występuje w Polsce. Programy zawsze układa sam. Są w nich ewidentne przeboje, ale nie brakuje też kompozycji mniej znanych lub nieznanych zupełnie. Jest bodaj jedynym twórcą na świecie, który ściągając wielotysięczną publiczność może jej zagrać to, co sam chce. Bez oglądania się na komercję.

Tę samą metodę stosuje przy wyborze filmów, do których chce komponować – mniej więcej tyle samo propozycji przyjmuje, co odmawia. Do ostatnich miesięcy życia własnoręcznie przygotowuje materiały nutowe dla każdej orkiestry, która chce gdzieś na świecie zagrać jego muzykę. A co chce grać świat? „Chi Mai” z filmu „Maddalena” (reż. Jerzy Kawalerowicz, 1971), który to temat wykorzystał kilka razy, „Misję”, rzewną fletnię Pana z „Dawno temu w Ameryce”, porywającą muzykę z westernów. Powtarza jednak, że nie jest kompozytorem jednego gatunku i że westerny to tylko parę procent z jego bogatego dorobku, który obejmuje dramaty, komedie, filmy sensacyjne, biograficzne, thrillery, a nawet erotyki. W sumie niemal pół tysiąca tytułów, co jest możliwe tylko dlatego, że Morricone urodził się z typowo włoską melodyjnością i łatwością tworzenia. Jego życiem rządzi rodzina, rutyna i muzyka. Od nich nigdy nie miał urlopu.

Materiały prasowe

PEPPUCCIO, CZYLI GIUSEPPE TORNATORE

Ennio Morricone umarł 6 lipca 2020. Opublikowany chwilę później w gazetach nekrolog, jaki Maestro napisał w pierwszej osobie, ścisnął za gardło miliony fanów jego twórczości na całym świecie. Wyznaje w nim, że informuje o swoim odejściu w taki sposób, bo „nie chce nikomu przeszkadzać”. Nawet w tej sytuacji jest przygotowany, praktyczny i skupiony na swoich bliskich. Wśród wielu spektakularnych osiągnięć muzycznych kompozytora było jeszcze coś, co zasługuje na uwagę – nadzwyczajne połączenie skromności jako człowieka i śmiałości jako artysty. Na granicy tych dwóch światów zachował fascynującą tajemnicę, do której nie wszyscy mieli dostęp.

Dlatego reżyserem dokumentu o Morricone nie mógł być nikt inny, jak tylko Giuseppe Tornatore – przez ponad 30 lat i 11 wspólnych filmów współpracownik, przyjaciel, bodaj jedyny, który nie tylko przeprowadził tak szczerą rozmowę, ale też uzupełnił ją o wypowiedzi największych twórców światowego kina i muzyki oraz liczne materiały archiwalne. Po udanym debiucie w 1986 roku („Kamorysta”) drzwi do międzynarodowej kariery otworzyła mu nostalgiczna opowieść o magii kina, „Cinema Paradiso” (1988), którą wyróżniono Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, Złotym Globem i wieloma innymi nagrodami. Po raz pierwszy ten młody włoski reżyser, scenarzysta i producent pracował wtedy z Morricone. Dzieliło ich wszystko: doświadczenie, wiek, zawód. Łączyła muzyka. Tornatore nie znał jej języka, ale był wytrawnym melomanem, kolekcjonował płyty i wyróżniał się ponadprzeciętną wrażliwością muzyczną.

Niemal wszystkie ich wspólne dzieła zapisały się w pamięci widzów dzięki szczególnej atmosferze – sentymentalne, pełne wspomnień, powracające za reżyserem do miasteczek jego rodzinnej Sycylii, jak w filmie „Wszyscy mają się dobrze” (1990) z Marcello Mastroiannim, nominowanym do Oscara i nagrodzonym w Wenecji „Sprzedawcy marzeń” (1995) lub „Malenie” (2000) ze zjawiskową Monicą Bellucci w roli tytułowej. Że będzie pisał piękne melodie, Morricone obiecał kiedyś swojej mamie. Tę obietnicę najlepiej wypełnił właśnie wobec Tornatore, do którego zwracał się pieszczotliwie zdrobnieniem „Peppuccio”.

Ale uwielbiał też wyzwania, jak w trudnym muzycznie „1900: Człowieku legendzie”, który musiał łączyć muzykę ilustracyjną i realistyczną, wynikającą z gry postaci, ale szalenie trudną do zdefiniowania na poziomie scenariusza czy rozmowy. Jeszcze inną twarz pokazuje w thrillerze „Czysta formalność” (1994), aktorskim popisie Gerarda Depardieu i Romana Polańskiego – to muzyka gwałtowniejsza, a główna melodia pojawia się w niej dopiero na końcu.

Przez lata wspólnej pracy Ennio Morricone i Giuseppe Tornatore wypracowali własny model twórczego działania. Muzyka rodziła się w nim na samym początku. Towarzyszyła pracy nad scenariuszem, potem na planie, była w całości gotowa w montażowni. Sposób ten Tornatore podpatrzył we wcześniejszych doświadczeniach kompozytora – ten tak właśnie pracował z Sergio Leone, co czyni tych dwóch reżyserów zdecydowanie najbliższymi dla Morricone współpracownikami w całej jego karierze. Łączy ich jeszcze coś – obaj dawali mu wolność w obrębie własnej wizji artystycznej. A kompozytor bardzo to cenił. Sergio Leone wydłużał sceny, jeśli uznał, że marnuje się naprawdę dobra, napisana już muzyka. Tornatore z kolei bardzo aktywnie uczestniczył w procesie jej powstawania, pamiętając, że w partnerstwie granice trzeba przekraczać mądrze. Mówi, że dzięki Morricone zrozumiał, że muzyka filmowa może żyć własnym życiem.

Materiały prasowe

MAESTRO

Połączył prozę z poezją.

Bernardo Bertolucci

Szczerość tego dokumentu jest porażająca. Nic dziwnego, że Giuseppe Tornatore długo sprawdzał, jaki sposób montażu będzie dla tej opowieści najlepszy, abyśmy nie pominęli żadnego detalu, bo każdy fragment ma tu znaczenie, ale także żebyśmy pozostali zaczarowani. Temu służy równie dobry montaż dźwięku i – co najważniejsze – muzyki. Są w tym filmie razem z Tornatore: Quentin Tarantino, Bernardo Bertolucci, Clint Eastwood, John Williams, Hans Zimmer, Pat Metheny i inni.

„Ennio” to droga od wściekłości na niezrozumienie po gigantyczny hołd złożony włoskiemu twórcy przez środowisko muzyczno-filmowe. Są pojedynki i niepowodzenia, ale nigdy nie ma poddania się. Tornatore pozwala nam głęboko wejść w świat jego kompozycji – analizuje je z widzem, tłumaczy, rozszyfrowuje. To potężna frajda dla każdego miłośnika ścieżek dźwiękowych, ale i efektowna, pasjonująca lekcja muzyki, jakiej nie udałoby się przeprowadzić nigdzie indziej i z nikim innym.

Ennio Morricone tworzy ścieżki dźwiękowe do życia ludzi. Pracują, kochają, śmieją się w rytm jego muzyki.

Hans Zimmer

„Ennio” jest także portretem artysty, który żył – jak nasz Wojciech Kilar – w dwóch przestrzeniach. Tej ambitnej, autonomicznej i tej popularnej, filmowej. Z jednej strony pewny swoich umiejętności twardy muzyk na różnych etapach swojego życia, z drugiej – poruszony spotkaniami, miłością do żony i lekko onieśmielony całym tym zamieszaniem człowiek, który pokazuje nam swoją najbardziej intymną twarz. W dłuższych zbliżeniach kamera czasem zatrzymuje w kadrze milczącego Morricone. Jakby oglądał ten film z nami.

Największy muzyczny kompas, jaki mogłem mieć.

Pat Metheny

Reklama

Film Tornatore jest dokładnie taki, jak jego bohater. Uczciwy i piękny.

Materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama