Reklama

Kiedy przykładem Narodzin gwiazdy powstaje kolejny remake dobrze znanego dzieła, warto sobie zadać pytanie: po co? Jako że zbliża się premiera Małych kobietek, siódmej już adaptacji książki Louisy May Alcott, spróbujmy sobie na nie odpowiedzieć. Poprzednia ekranizacja tej słynnej XIX-wiecznej powieści autorstwa Gillian Armstrong z Winoną Ryder, Trini Alvarado, Kirsten Dunst i Claire Danes miała świetny odbiór i zdawała się wyczerpywać temat. Jedyne co można było z wiktoriańskiego oryginału wycisnąć, to delikatne odświeżenie formuły, spojrzenie na nią współczesnym okiem. Niestety zdaje się, że Grecie Gerwig oprócz zatrudnienia modnej, uwielbianej przez młodsze pokolenie widzów obsady i rozmachu inscenizacyjnego nie przyświecała żadna sprecyzowana myśl. Wschodząca gwiazda reżyserii swoją interpretację oparła o dość toporną ingerencje w strukturę czasową, niezgodne z XIX-wiecznym duchem wynurzenia i zachowania bohaterów przebranych w kostiumy z tamtej epoki oraz polukrowanie całości taką słodyczy, że jej gruba warstwa całkiem pogrzebała leżący w niej potencjał dramatyczny.

Reklama

Fabuła filmu "Małe kobietki"

Małe kobietki to historia czterech sióstr żyjących w Nowej Anglii podczas wojny secesyjnej. Ojciec Meg, Jo, Beth i Amy walczy na froncie, a dziewczyny pozostają pod opieką serdecznej i postępowej jak na tamte czasy matki – Marmee. Każda z bohaterek jest inna i ma swoje ambicje. Meg jest tą dojrzałą, odpowiedzialną i pragnie dobrze wypaść w towarzystwie. Jo nie w głowie chłopcy. Dziewczyna mówi szybciej niż myśli, a jej marzenia są bardzo niekonwencjonalne – chce zostać słynną pisarką, samodzielnie się utrzymywać, do czego konsekwentnie dąży. Beth jest najbardziej nieśmiałą z sióstr. Najchętniej przesiaduje w domu i gra na ukochanym pianinie. Natomiast najmłodsza Amy jest niezwykle egocentryczna i kreuje się na wielką damę. Jej ulubionym zajęciem poza dbaniem o swój wizerunek jest rysowanie. Pomimo trudnej sytuacji finansowej, dziewczyny żyją bardzo szczęśliwie. Łączy je wyjątkowa więź i zawsze mogą liczyć na siebie nawzajem. Dorosłość i związane z nią problemy zbliżają się jednak wielkimi krokami i wkrótce małe kobietki będą musiały się z nimi zmierzyć.

Recenzja filmu "Małe kobietki"

To że książka Louisy May Alcott jest słodka i pełna ciepłego uroku, wie każdy spośród jej licznych czytelników. Pod przyjemną otoczką kryje się jednak opowieść o dramacie społecznych nierówności, pierwszych próbach emancypacji kobiet i rodzinnych tragediach. Od wersji Grety Gerwig można natomiast dostać próchnicy. Głębię prawdziwych emocji próbuje tutaj zastąpić kolorystyka kadrów. Cieplejsze barwy odpowiadają beztroskiemu dzieciństwu Jo, natomiast szarości wiążą się z bardziej kłopotliwą teraźniejszością. Tylko czy dzieciństwo dziewczyn rzeczywiście było tak beztroskie? Opieka nad okolicznymi ubogimi i chorymi, brak ojca, siostrzana zawiść, szkarlatyna, problemy finansowe. Zdaje się, że wkładanie wszystkich powyższych przeżyć do jednego worka w kolorze modnej instagramowej sepii zakrawa na zbyt duże uproszczenie.

Struktura filmu Gerwig, a szczególnie jego kuriozalnego zakończenia, przypominała nudny sitcom, na który decydujemy się po pięciokrotnym przerzuceniu wszystkich kanałów. Grupa bohaterów wpada nagle do jednego pokoju i wszyscy wyrażają swoje poglądy jakby w oczekiwaniu na pojawienie się oklasków z offu. Tylko że sitcomy są przynajmniej zabawne. Sytuacje ratuje tutaj niezawodna Meryl Streep występująca w roli ciotki March, ale nawet ona nie jest w stanie samotnie przegryźć tej mordoklejki.

Nowoczesne akcenty w tym silnie osadzonym w realiach epoki filmie, nadają całości pretensjonalnego charakteru. Taniec Lauriego i Jo na balu jest jak żywcem wyciągnięty z Frances Ha, w którym Greta Gerwig wcielała się w główną bohaterkę. Być może reżyserka hollywoodzkiej superprodukcji zbyt usilnie próbowała nadać tej scenie typowej dla kina niezależnego oryginalności. Zgrzytów jest więcej. Feministyczna tyrada Jo (Saoirse Ronan), choć aktorsko jest jednym z jasnych momentów filmu, posuwa się zdecydowanie za daleko, by wciąż pozostawać wiarygodną. Prawdziwy dramat tej postaci polegał na tym, że musiała znaleźć dla siebie miejsce w świecie odrzucającym jej poglądy. Siła, którą niespodziewanie dysponuje bohaterka dyskredytuje powolną i uporczywą walkę, jaką kobiety jej podobne musiały staczać każdego dnia, kiedy prawo głosu było im odbierane. Postać Jo dużo wiarygodniej wypadła w interpretacji Winony Ryder, której bohaterka korzystała ze wszystkich możliwych okazji, by wydeptać sobie indywidualną ścieżkę w obowiązującym systemie.

Nie sposób pozbyć się wrażenia, że zbyt nowoczesny jak na czasy wiktoriańskie, histeryczny feminizm to próba łopatologicznego wyłożenia nam analogicznych problemów dnia dzisiejszego. Zresztą film Gerwig nie ma nic z subtelności i zniuansowania jego poprzednika z 1994 roku. Bardzo zasmuca fakt, że autorka tak inteligentnej teen dramy jak Lady Bird, nagle traktuje swoich widzów jak głupców. Reżyserka zdaje się nie ufać w siłę obrazu, i zdecydowanie nadużywa słów. A kwestie wypowiadane przez aktorów wypadają miejscami nadzwyczaj sztucznie, szczególnie w scenach zbiorowych. Wskaźnik słodyczy winduje wtedy do góry przyprawiając o mdłości. Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa słabość początkującej reżyserki, która nie udźwignęła ogromnej presji i sprzeniewierzyła się wartościom zasugerowanym przez jej poprzednie projekty. W tym kontekście martwi liczba oscarowych nominacji, które mogą przekonać autorkę, że obrała dobry kurs. 5/10

Reklama

Małe kobietki w kinach od 31 stycznia.

Kadr z filmu "Małe kobietki"
Kadr z filmu "Małe kobietki"
Kadr z filmu "Małe kobietki"
Kadr z filmu "Małe kobietki"
Reklama
Reklama
Reklama