Rambo: Ostatnia krew. Krwawe zwieńczenie kultowej wojennej serii
Przeczytaj naszą recenzję!
Kino zemsty podąża utartymi torami. Należy mieć się za co mścić, a potem zrobić to w możliwie jak najbardziej widowiskowy sposób. W filmie Rambo: Ostatnia krew wszystkie te warunki zostały spełnione. Jednak po prawdopodobnie ostatniej części serii przygód jednego z największych herosów kina akcji w historii, należałoby spodziewać się czegoś więcej.
Rambo: Ostatnia krew. Opis fabuły
Po latach spędzonych na wojnach, były komandos i weteran wojny w Wietnamie John Rambo (Sylvester Stallone) w końcu wrócił do domu. Na rodzinnym ranczo w Teksasie próbuje zapomnieć o demonach przeszłości. Nie jest to jednak łatwe, a zespół stresu pourazowego daje znać o sobie. Bezsenne noce sprawiają, że Rambo podziemia swojego rancza zamienił w skomplikowany system tuneli, dokąd ucieka w poszukiwaniu spokoju. Żołnierzowi nie pozostał prawie nikt bliski. Najbliższą osobą w jego życiu jest młoda Gabrielle (Yvette Monreal), którą traktuje niemal jak córkę. To on pomógł ją wychować, gdy przed laty dziewczynę opuścił ojciec. Teraz Gabrielle za wszelką cenę chce go odnaleźć. W tym celu wyrusza do Meksyku, gdzie staje się ofiarą kartelu handlującego żywym towarem. John Rambo nie zamierza tego tak zostawić. Gotowy na wszystko wyrusza śladem dziewczyny, by rozprawić się z jej oprawcami.
Recenzja filmu „Rambo: Ostatnia krew”
Kolejny powrót Johna Rambo od lat wisiał w powietrzu. To właśnie powtórka tej roli w 2008 roku zapewniła popularnemu Sly’owi drugą filmową młodość. W dobie sentymentalnych powrotów do kina lat 80. ubiegłego wieku, nakręcony przez samego Stallone’a Rambo spodobał się widzom na tyle, że otworzył gwiazdorowi kolejne możliwości zawodowe. W kolejnych latach John Rambo miał walczyć między innymi z drapieżnikiem z kosmosu (sic!), a na podstawie jednego ze scenariuszy pisanych pod kątem tej postaci powstał film W obronie własnej z Jasonem Stathamem. W końcu udało się po raz piąty wskrzesić postać Johna Rambo. Jednak zamiast kolejnej egzotycznej lokacji, w której w przeszłości przyszło mu toczyć boje, twórcy filmu Rambo: Ostatnia krew postawili na westernową stylistykę bardziej odpowiednią do wieku aktora, w którym nie wypada już biegać po ekranie z nagim torsem. Sylvester Stallone, wzorem Johna Wayne’a, Jeff Bridgesa czy Clinta Eastwooda, postanowił pokazać, że wiek, to tylko liczba.
Rambo: Ostatnia krew to w przeciwieństwie do poprzednich odsłon cyklu, klasyczne kino zemsty. I trudno nie odnieść wrażenia, że być może lepiej sprawdziłoby się jako osobny film, a nie zwieńczenie wojennej serii, z którą w przeszłości podróżowaliśmy do Wietnamu, Afganistanu i Birmy. Tyle tylko czy taki film miałby szansę powstać? To tylko subiektywne odczucie, ale wydaje się, że na ekranie nie obserwujemy podstarzałego Johna Rambo, a raczej podstarzałego Sylvestra Stallone’a. Aktora, który mimo wielu podejmowanych ostatnio prób, nie zdołał znaleźć dla siebie w kinie miejsca obok wykreowanych przed laty postaci Rambo i boksera Rocky’ego Balboy. To właśnie one zapewniły mu trwający do dzisiaj sukces, a wszelkie inne filmy, w których wystąpił po 2008 roku – z potwierdzającym regułę wyjątkiem w postaci serii Niezniszczalni – nie nadawały się do oglądania. Z tego względu, to właśnie firmowanie kolejnego filmu z jego udziałem imieniem legendarnego komandosa, zapewniło produkcję na poziomie realizacyjnym godnym obrazu kinowego, a nie filmu przeznaczonego od razu na DVD. Tak powstał kolejny Rambo, który z tym znanym i lubionym Johnem Rambo nie ma wiele wspólnego.
Zwiastun filmu „Rambo: Ostatnia krew”
Choć autorzy filmu zapewniali, że na równi z atrakcyjną akcją liczą się dla nich tematy poważne, takie jak charakterystyczny dla wojennych weteranów zespół stresu pourazowego, próżno tu szukać poważniejszego podejścia do tej sprawy. Szczególnie pamiętający przejmujący finałowy monolog Johna Rambo z pierwszej części filmu, poczują, że potencjał został całkowicie zmarnowany. O stanie bohatera świadczą tylko i wyłącznie jego zbolałe miny, które muszą ustąpić determinacji w momencie, gdy przyjdzie walczyć mu o najbliższą osobę.
W tej walce wszystkie chwyty są dozwolone. Podobnie do czwartej części, także i odsłona numer pięć została wypuszczona do kin z kategorią R, co oznacza, że jest ona zabawą dla dorosłego widza. Rambo wyrywa obojczyki, odcina kończyny, masakruje wrogów ciężkokalibrową bronią, a krew w wybuchowym finale leje się strumieniami. W tym nawale brutalności można zapomnieć o tym, że przecież pierwsze trzy filmy serii, choć z największą ilością trupów w historii kina, nie były aż tak obrazowo brutalne. To również odróżnia film Grunberga od poprzedników. Brakuje tu charakterystycznego motywu muzycznego autorstwa Jerry’ego Goldsmitha, a i kultowe łuk i nóż Johna Rambo powinny zostać wykorzystane lepiej. To kolejne dowody na to, że mamy do czynienia z jakimś innym filmem, a nie kolejną częścią Rambo.
No ale cóż, ogląda się to nieźle i trudno mieć za złe filmowi o zabijaniu złoczyńców, że skupia się na zabijaniu złoczyńców. Jedynie co, można by oczekiwać nieco mądrzejszego scenariusza, bo ten zaprezentowany na ekranie momentami zakrawa o parodię. Warto pamiętać, że także zabijanie złoczyńców powinno mieć sens. 6/10.
Plakat filmu Rambo: Ostatnia krew: