Allan Starski został pierwszym laureatem 27. Orłów. Otrzymał Oscara za „Listę Schindlera”
„Jest niezwykle skromnym człowiekiem, pełnym miłości do filmu i do ludzi”

Chociaż gala rozdania nagród Orły odbędzie się dopiero 10 marca, właśnie poznaliśmy nazwisko pierwszego laureata. Podczasa spotkania z nominowanymi w Telewizji polskiej prezydent Polskiej Akademii Filmowej przekazał, komu w tym roku zostanie wręczona nagroda honorowa — jest to wybitny polski scenograf, Allan Starski. Kilka lat temu udzielił VIVIE! wyjątkowego wywiadu, w którym opowiedział o sekretach swojego zawodu oraz o swoich osiągnięciach na skalę międzynarodową, w tym o nagrodzie Amerykańskiej Akademii Filmowej — Oscarze.
Allan Starski otrzyma Orła za całokształt kariery
5 marca podczas spotkania z nominowanymi do Orłów w siedzibie Telewizji Polskiej ogłoszono, kto zostanie laureatem wyjątkowej nagrody za osiągnięcia życia. W tym roku jedną z najważniejszych nagród w świecie polskiego kina otrzyma wybitny scenograf Allan Starski.
„Laureat Nagrody za Osiągnięcia Życia to nie tylko osoba, która zrobiła fantastyczne filmy. To także twórca, który jest dla nas busolą i drogowskazem etycznym, co jest szczególnie ważne w dzisiejszych czasach. Allan Starski to mag polskiego i światowego kina. Kochamy go nie tylko za piękne scenografie, które stworzył do wielu, wielu filmów — Allan Starski jest pierwszym scenografem, który dostał tę nagrodę. Jest także niezwykle skromnym człowiekiem, pełnym miłości do filmu i do ludzi. Na przestrzeni lat stał się również drogowskazem moralnym, który przeprowadził nas przez róże epoki, zachowując niebywałą pasję do kina” przekazał zebranym Dariusz Jabłoński, prezydent Polskiej Akademii Filmowej.
Zobacz także: Polskie Nagrody Filmowe ORŁY: Tak powstają statuetki! Tylko nam udało się sfilmować kulisy
Chcesz zobaczyć tę treść?
Aby wyświetlić tę treść, potrzebujemy Twojej zgody, aby Instagram i jego niezbędne cele mogły załadować treści na tej stronie.
Allan Starski — kariera, filmy, osiągnięcia
Allan Starski swoją przygodę ze scenografią zaczął już w latach 60. ubieglego wieku. W 1969 r. ukończył studia na Wydziale Architektury Wnętrz Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W tym samym roku zaczął pracować jako scenograf w Zespołach Polskich Producentów Filmowych. Przez ponad pół wieku swojej kariery miał okazję pracować z takimi reżyserami jak Andrzej Wajda, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland, Władysław Pasikowski, Janusz Zaorski czy nawet Steven Spielberg.
Jego wkład w świat kultury i sztuki został wielokrotnie doceniany. W 1979 r. za scenografię w „Pannach z Wilka” otrzymał po raz pierwszy nagodę Lwów, wówczas znanych jako „Lwy Gdańskie”. W 2013 r. wraz z Ewą Braun został laureatem jednej z najważniejszych nagród w świecie filmowym — Oscara — za scenografię do filmu Stevena Spielberga „Lista Schindlera”. Nagrodę Orła odebrał dotychczas aż trzy razy, za „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy, „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego i „Pianistę” Romana Polańskiego. Za ostatniego z nich dostał również Cezara. W 2014 r. otrzymał także Złoty Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, a rok później odsłonił swoją gwiazdę w Łódzkiej Alei Gwiazd.
W 2023 r. całość jego dorobku zawodowego została doceniony także na festiwalu filmowym w Gdyni, gdzie otrzymał nagrodę Platynowych Lwów. Wówczas z tej okazji zdecydował udzielić Beacie Nowickiej z VIVY! wywiadu, w którym opowiedział o swojej karierze i osiągnięciach. Zapraszamy do lektury archiwalnego wywiadu.

Wywiad z Allanem Starskim udzielony VIVIE! w 2023 r.
Osiemdziesiąte urodziny, przegląd Pana najważniejszych filmów, Platynowe Lwy na festiwalu filmowym w Gdyni za całokształt twórczości… Czy ta szczególna konfiguracja nastraja Pana refleksyjnie?
Allan Starski: Trochę tak. Myślę, że wszystko razem nieco mnie zaskoczyło, i ta osiemdziesiątka, i ta nagroda za dorobek życia. Poważnie brzmi… (uśmiech). Wszyscy pytają, jaki będzie następny film, trudno mi odpowiedzieć, bo w tej chwili nie robię żadnego. W ubiegłym tygodniu miałem we Wrocławiu MasterClass z młodymi ludźmi, którzy oczekiwali ode mnie opowieści o tym, jaki robię film, a ja się cieszyłem, że mam szansę prowadzić z nimi te warsztaty. Gdybym robił film, byłoby to niemożliwe. Praca scenografa – poza wielką przyjemnością twórczą i wielką satysfakcją, kiedy zrobi się dobrą scenografię do dobrego filmu – to ciężka, fizyczna harówka. Długa. Po tylu latach robienia dużych filmów nie rwę się do mniejszych przedsięwzięć. A duży, skomplikowany historycznie film oznacza rok pracy w ostrym reżimie. Na początku zawsze jest ciekawie. Reżyser zawsze jest miły. Rozmowy są pełne energii twórczej, zapału i fantastycznych pomysłów. Oczywiście, jeśli gramy na tych samych falach. Udało mi się w życiu robić filmy z reżyserami, którzy po pierwsze mnie rozumieli, po drugie mi imponowali. Wiedziałem, że mogę od nich czegoś się nauczyć, i to było motywacją do szalenie intensywnej rozmowy, nie tylko o wspólnym filmie.
Dwadzieścia pięć lat temu widziałam Pana spacerującego przez trzy dni po krakowskim Kazimierzu ze Stevenem Spielbergiem. Byliście zanurzeni w rozmowie. Zawsze chciałam Pana zapytać, o czym wtedy tak namiętnie dyskutowaliście?
To był jego drugi pobyt w Krakowie. Dostałem oficjalne zaproszenie od producentów amerykańskich. Przywitaliśmy Stevena na lotnisku, wsiadamy do busika i, jak to w Polsce, każdy gramoli się na miejsce, które jest wolne, a producent liniowy mówi: „Nie, nie, chwileczkę. Każdy siada tam, gdzie jest to przewidziane. Panie Allanie, pan siada obok Stevena”. To było nasze pierwsze spotkanie. Szok. Ale od razu zaiskrzyło i przez te trzy dni dokumentacji cały czas rozmawialiśmy.
No właśnie…
Najpierw o filmach Stevena. Pytałem go, jak zaczęła się jego kariera, bardzo interesowały mnie „Szczęki”, a później coraz bardziej wciągaliśmy się w „Listę Schindlera”. Pokazywałem mu obiekty, które mogłyby zagrać w tym filmie. Nie miałem śmiałości spytać, dlaczego mnie wybrał. Najprostsze pytanie, które powinienem mu zadać. Steven nie jest zbyt otwartym człowiekiem. Jest raczej typem introwertyka, podobnie zresztą jak ja. Mieszkaliśmy w hotelu Cracovia, po tych trzech dniach przyszedł do mnie Branko Lustig, nieżyjący już producent chorwacki, i powiedział: „Steven chce z tobą zjeść jutro śniadanie”. Okazało się, że to śniadanie jest pasowaniem na scenografa. Steven definitywnie zdecydował, że chce ze mną robić ten film. No a później było tylko trudniej! (śmiech). Zbudowałem olbrzymią makietę obozu i poleciałem do Los Angeles. Dotarliśmy do biura Amblin – Steven kręcił wtedy „Jurassic World” w Parku Stanowym Nā Pali Coast na Hawajach – a „Jerry” Molen, producent amerykański, który na mnie czekał, mówi: „Słuchaj, nie spotkamy się dzisiaj ze Stevem, bo jest uwięziony na Hawajach”. Myślałem, że to żart. Okazało się, że na wyspie było trzęsienie ziemi i wysłano po niego samolot wojskowy. Był pierwszą osobą, która została stamtąd wyciągnięta. Przyjechał do biura następnego dnia i zwrócił się do swojej sekretarki: „Kup dla całej mojej rodzinie rowery, zgromadź dużą ilość wody i załatw generator prądu”.
Wyciągnął praktyczne wnioski… Imponujące.
No tak, na wyspie nie działała komunikacja i brakowało wody i światła. Później zaczęliśmy rozmawiać o filmie, ale w zasadzie czas na te rozmowy mieliśmy tylko w porze lunchu, bo resztę czasu poświęcał na film o dinozaurach. Ta jego podzielność uwagi zawsze mi imponowała. Kiedy przyjechał do Krakowa, od siódmej rano do 19.30 był zajęty „Listą Schindlera”, a po kolacji z rodziną włączał telewizję satelitarną zainstalowaną specjalnie dla niego i w nocy montował „Park Jurajski”. To są rzeczy, które przekraczają moje możliwości i moje wyobrażenie o pracy. Przez całe życie nie łączyłem projektów. Nie spotykałem się z innymi reżyserami i nie mówiłem do mojego asystenta: „Ty to skończysz, a ja zacznę nowy film”. Każde przedsięwzięcie szalenie mnie pochłania i eksploatuje. Daję z siebie wszystko, żeby film, który robię, był jak najlepszy.
Za „Listę Schindlera” dostał Pan Oscara… Widziałam większość Pana filmografii. Mam wrażenie, że Pańska wyobraźnia nie ma granic. Czym Pan ją karmił? Wychował się Pan przecież w powojennej Warszawie: zrujnowanej, biednej i ponurej.
Żyłem w świecie filmu, wyobraźni, ponieważ mój tata był scenarzystą filmowym, szefem zespołu Iluzjon, spotykał się z fantastycznymi twórcami. Na początku mieszkaliśmy w Łodzi. I w tej Łodzi wszyscy ludzie związani z filmem rezydowali w Domu Filmowca na Narutowicza, gdzie były wspaniałe prywatne bankiety. Jako szkrab podsłuchiwałem dorosłych. Szybko zacząłem czytać. Ojciec podsuwał mi Sienkiewicza, a ja wolałem scenariusze filmowe. Bywałem też na planie filmowym, gdzie zobaczyłem pierwszą scenografię: dom z przodu wyglądał jak prawdziwy, a z tyłu było rusztowanie. W wieku ośmiu lat „byłem” filmowcem, jak skończyłem 17 lat, przestało mnie to interesować. Lubiłem chodzić do kina i dyskutować z ojcem, ale nasze spojrzenia na film zaczęły się rozchodzić. Mnie się podobały filmy awangardowe, on zawsze bronił klasycznego, dobrego kina. Co w tym czasie zajmowało moją głowę? Wyrwanie się w świat.
Nie dziwi mnie to.
Nie lubiłem szkoły, nie lubiłem tej atmosfery, apeli, na które trzeba było stawiać się z czerwoną chustą, nawet jeśli nie należało się do pionierów. Nie znosiłem tej doktrynacji. Lubiłem Elvisa Presleya, którego płyty były niedostępne, i filmy kowbojskie, których w polskich kinach nie było. W szkole nauczyłem się francuskiego, a angielskiego na książkach Iana Fleminga o Bondzie, bo fascynował mnie ten świat. Poszedłem na Akademię Sztuk Pięknych, po pierwsze dlatego, że wciągało mnie rysowanie, projektowanie, po drugie, wierzyłem, że Akademia pozwoli mi wyjechać za żelazną kurtynę. Studiowałem w późnych latach 60., zajęcia prowadzili Mroszczak, Tomaszewski, Lenica, legendy plakatu, które zdobyły międzynarodową sławę. Wybrałem wystawiennictwo, bo wydawało mi się, że będę budował polskie pawilony wystawiennicze na całym świecie. Okazało się – jak to bywa w każdym zawodzie – że mogę co najwyżej wykonywać swoim profesorom rysunki, a to oni będą buszowali po świecie. Wtedy uważałem, że film dla artysty z dyplomem ASP to eklektyczne odtwarzanie świata już istniejącego, a nie czysta, wyzwolona sztuka. Z perspektywy czasu muszę przyznać – chociaż kocham kino i jestem dumny z filmów, w których miałem szansę pracować – że trochę w tym racji! Film jest dla scenografa, artysty, jakimś rodzajem zniewolenia. Poddania się…
…bogowi reżyserowi?
Trochę tak. Staram się tego boga nie tyle zrzucić z piedestału, ile zafascynować swoimi pomysłami, ale to reżyser decyduje o kształcie filmu. To on może powiedzieć, że mój pomysł jest do dupy. Przy każdym filmie muszę poddać się w jakimś stopniu estetyce i wyobraźni reżysera. Muszę spełnić jego marzenia, a nie zawsze wiem, czy to, co zostanie zbudowane – mimo że wcześniej rysuję, pokazuję makiety – będzie precyzyjnie dopowiadało temu, co reżyser ma w głowie. Czy nie powie: „Co to jest?!”, kiedy ja już wydałem kilka milionów. Złotych albo dolarów. Za każdym razem pojawia się presja, stres, niewiadoma. Rok takiej pracy przeżywam bardzo emocjonalnie. Oczywiście zdarzają się reżyserzy, z którymi czuję się w pełni artystą.
Sprawdź również: Razem w życiu prywatnym i w pracy. Allan i Wiesława Starscy od pół wieku są szczęśliwym małżeństwem

Na przykład z Andrzejem Wajdą, z którym zrobił Pan 14 filmów. I genialne scenografie w moim ulubionym „Człowieku z marmuru”, „Pannach z Wilka”, „Dantonie” czy „Panu Tadeuszu”.
Robiąc „Smugę cienia”, nasz pierwszy film, zdawałem sobie sprawę, że Andrzej zawsze szuka nowych ludzi, i ten film prawdopodobnie będzie moją jednorazową przygodą, a on później poleci w inną stronę, na horyzoncie pojawi się kolejny ciekawy, młody człowiek, który go zafascynuje. A jednak nie tylko udało mi się zrobić z Andrzejem tyle filmów, mogę również powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi artystycznymi. Ja podziwiałem jego, a on z kolei wierzył w moje pomysły. Często reżyserzy są tak przywiązani do swojej wizji, że nie umieją otworzyć się na nowe pomysły. Andrzej był niezwykle otwarty na wszelkiego rodzaju sugestie i propozycje.
Przy „Smudze cienia” port w Bangkoku zbudował Pan w Bułgarii nad Warną. Ulice Warszawy do „Pianisty” Polańskiego – w Berlinie, Londyn z „Olivera Twista” – w słynnym studio Barrandov w Pradze… Za każdym razem kreuje Pan nowy, fikcyjny świat. To mnie fascynuje.
Na tym polega zachwycające oszustwo tego zawodu. Scenografia to rodzaj plakatu. Jeśli jednak będzie zbyt symboliczna, stanie się dekoracją teatralną. Na warsztatach we Wrocławiu ktoś mnie zapytał, jaka jest różnica pomiędzy scenografią w teatrze i w kinie. Na początku mądrze coś tłumaczyłem, a na końcu powiedziałem, że scenografia w filmie to jest piękne oszustwo. Widz idzie do kina i wierzy, że nagle znalazł się w Londynie wiktoriańskim. Nieważne, że został zbudowany w Pradze. Widz musi w to uwierzyć, bo inaczej nie uwierzy w film. Natomiast w teatrze jest pewna konwencja, którą się kupuje albo nie. W filmie realność też jest zagęszczona, ale widzowie w kinie muszą być przekonani że to, co widzą na ekranie, jest prawdą. Filmy, które lubię robić, to często bardzo duże i bardzo kosztowne produkcje, które muszą przemawiać do szerokiej publiczności. Oczywiście nie w prymitywny sposób. Uważam, że połączenie sztuki i szerokiego odbioru w kinie jest szalenie ważne. Spotkałem w życiu wachlarz wspaniałych reżyserów, z którymi – z różnych powodów – nie udało mi się zrobić filmu. Kiedyś przyjechał do Polski Phillip Noyce, reżyser fantastycznego kina akcji z Harrisonem Fordem. Bardzo chciał ze mną zrobić „Świętego” w wersji fabularnej. Po paru tygodniach zadzwonił do mnie: „Słuchaj, Allan, producenci powiedzieli, że ty jesteś scenografem od art movie, a my robimy action movie. Nie chcą, żebyś robił tę scenografię”.
Było Panu żal?
Nie. Zrobiłem wystarczającą ilość dobrych filmów, żeby nie czuć żalu, że zrezygnowałem z tego, a tamten nie wyszedł. Jedne filmy nie wyszły, ale pojawiły się nowe, często ciekawsze. Alan Pakula, reżyser popularnych filmów o wadze artystycznej, na przykład „Wszystkich ludzi prezydenta”, zaproponował mi dokumentację do „Wyboru Zofii”, nie wiedząc, jak się nazywam. Chciał pracować ze „scenografem Andrzeja Wajdy”. Znalazłem się w jego amerykańskiej ekipie i bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Byłem nim oczarowany, a on był zainteresowany moją wyobraźnią. Bardzo chciał ze mną pracować, ale „Danton” Andrzeja i „Wybór Zofii” miały obsunięcia terminów i nałożyły się na siebie. Byłem w Paryżu, przygotowując „Dantona”, siedziałem w swoim mieszkaniu, kiedy zadzwonił producent Alana. Był zaskoczony: „Czy mam przekazać »nie« Alanowi?!”. „Nie odmawiam”, odpowiedziałem. Oszalałbym z radości, mogąc zrobić z nim ten film, ale już robię film z Andrzejem Wajdą i nie powiem mu nagle, że rezygnuję. Na szczęście „Danton” to jedna ze wspanialszych moich przygód!
Trudne wybory... Pakula się obraził?
Wręcz przeciwnie. Skończył swój film wcześniej niż my, przyjechał do Paryża i zaproponował, żebym przyleciał do Stanów. Był szefem gildii reżyserskiej, powiedział: „Mogę ci wszystko załatwić”. Wtedy miałem w Warszawie przyjaciół, dom i tatę w nie najlepszym stanie zdrowia. Odmówiłem. Po Oscarze dostałem podobną propozycję. Zresztą już po nominacji nasze małe mieszkanie na Ursynowie całe było zapchane bukietami kwiatów. Największy przyszedł od firmy Universal, posłaniec nie mógł wejść z tymi różami przez drzwi. Dzień po Oscarach Larry Mirisch – do dziś jest moim agentem, pochodzi ze słynnej rodziny producentów największych klasyków: „Siedmiu wspaniałych” czy „Garsoniery” – powiedział: „Allan, powinieneś przeprowadzić się do Los Angeles”.
Po raz drugi odpowiedział Pan „nie”. Żałował Pan kiedyś tych decyzji?
Nigdy. Dzięki temu, że nie mieszkałem w L.A., robiłem te filmy, które chciałem. Nie musiałem budować albo kupować wspaniałej willi w Los Angeles, nie miałem tego psychicznego obciążenia, byłem w jakimś sensie wolny. Mówiłem pani o tym na początku – film zawsze był dla mnie pasją życia, ale koniec filmu, premiera jest wyzwoleniem. Zaczynam sobie żyć poza filmem i jest mi z tym bardzo dobrze. Czekam, co się wydarzy.
Na planie częściej się Pan kłóci czy stosuje dyplomatyczne środki?
Żyję w kinematografii reżyserskiej. Akceptuję, że wodzem w filmie jest reżyser, a ja jestem jego współpracownikiem. Oczywiście bywają momenty, kiedy nie można odpuścić. Mam swoje sposoby, żeby zrobić to, co uważam za najlepsze dla filmu, ale muszę przedstawić swoją koncepcję tak fantastycznie i tak przekonująco, żeby na drugi dzień reżyser powiedział: „Słuchajcie, mam świetny pomysł…”. I robimy dokładnie to, co ja mu powiedziałem (śmiech).
Spielberg, Polański, Wajda, Holland… Czy Pan bywa przerażony, kiedy dostaje nową propozycję?
Zawsze jestem na początku przerażony. To, co znosi moja żona – i znosiła – jest niewyobrażalne. Kiedy dostałem propozycję od Romana Polańskiego, wpadłem w panikę, powiedziałem do żony: „To jest jakiś obłęd. Roman wszystko chce budować”. Chce, żeby film w 100 procentach zgadzał się z jego wizją. Jeden do jednego. Wszystko musi być wykreowane od zera. Na wszystkim zna się najlepiej. A Wiesia mówi: „No chwileczkę, spójrz na to, co zrobiłeś do tej pory. Spójrz na »Listę Schindlera«, na »Notturno«…”. To film o Franzu Schubercie, gdzie zbudowałem olbrzymie dekoracje za niewielkie pieniądze. Po „Sissi” był to największy historyczny film austriacki. No i taki stres jest za każdym razem.
Pana życie to gotowy scenariusz, myślał Pan o tym w takich kategoriach?
Nigdy nie miałem ciągot, żeby robić coś innego, chociaż uwielbiam wszystkie zawody, które wiążą się z filmem. Jestem nie tylko scenografem. Jestem filmowcem, czuję się filmowcem i lubię filmowców. Mam przyjaciół i kolegów z czasów szkoły i do tej pory utrzymujemy kontakt. Jeżdżę z nimi na łyżwach, chodzę z nimi na różne spotkania towarzyskie, ale najlepiej rozmawia mi się z filmowcami. Jadę na jakiś festiwal, spotykam znajomego albo poznaję kogoś nowego, następuje wymiana: „Widziałem twoje filmy, strasznie mi się podobają. A ja oglądałem twoje, są wspaniałe…” i zaczynamy niekończące się rozmowy o kinie!
Co by Pan powiedział młodym ludziom?
Nie musicie od razu zaczynać od „Listy Schindlera”. Zróbcie dobry film i z tym filmem się przebijcie. W życiu trzeba mieć szczęście, ale też pewną nieustępliwość. Umiejętność dążenia do celu. Jak już wyznaczy się cel, to trzeba do tego celu dotrzeć, tylko nie za wszelką cenę. W tym przemyśle, w tym środowisku czasem jest tendencja, żeby iść do celu, nie zważając na skutki uboczne i osobiste koszty. Niczego nie robiłem na siłę, ale jak już się czegoś podjąłem, to wytrwale podążałem do miejsca, które sobie wyznaczyłem.
Czytaj też: Orły 2025: znamy nominowanych! Te filmy powalczą o „polskiego Oscara”. Są niespodzianki
