Mówi, że poszedł na polonistykę, bo lubił czytać książki. A lubił czytać książki dlatego, że był zawsze mały i słaby i do tego mama nauczycielka wybierała go do piłkarskiej drużyny na samym końcu. Profesor Jerzy Bralczyk, wybitny językoznawca, specjalista od języka mediów, reklamy i polityki, specjalnie dla nas zgłębia współczesne znaczenie słowa „kochać” – i nie tylko tego. Przysłuchuje się Piotr Najsztub.
Już 6 czerwca 2018 roku o godz. 19.30 tylko ten raz spotkaj się z Małgorzatą Domagalik i mistrzem na kolacji przy jednym stole na 30 miejsc. Dołącz do do rozmowy w unikatowej przestrzeni z widokiem na całą panoramę Warszawy na 50. piętrze apartamentowca Złota 44. Bilety dostępne na stronie: hitsalonik.pl.
Dlaczego język polski?
Wszyscy się zajmujemy językiem polskim.
My sobie nim gadamy, Pan go bada.
Poszedłem na polonistykę, bo lubiłem czytać książki. A lubiłem czytać książki dlatego, że zawsze byłem mały, słaby i jeszcze byłem nauczycielskim synem na wsi.
Miał Pan przechlapane.
Przechlapane, a innymi słowy – koszmar. Zawsze kiedy chłopcy grali w piłkę i matka ich do tego wybierała, to ja byłem wybierany na samym końcu. Nie miałem więc innego wyjścia i musiałem czytać książki.
Mógł Pan iść „na księdza”.
Teoretycznie tak, ale kierownik szkoły to była wtedy taka postać…
No tak, lata 50. Nie byłoby to dobrze widziane przez władze.
Miałem co prawda stryja księdza, ale z moją wiarą nigdy nie było zbyt dobrze. Najpierw chciałem studiować ekonomię, ale w końcu poszedłem na polonistykę. A jak już tam trafiłem, to najpierw myślałem, że będę pisarzem, poetą może, w najgorszym razie literaturoznawcą, ale okazało się, że tak myślących jest dużo. A takich, którzy chcieli się zająć językiem – mało.
Czyli to był raczej taki wyrachowany, kunktatorski wybór?
Po części. Ale ponieważ miałem taki zwyczaj, że lubiłem się wybijać, to przygotowywałem się zawsze specjalnie na pierwsze zajęcia.
Żeby zrobić wrażenie.
Właśnie. Jak szedłem na lektorat łacińskiego, to się nauczyłem, jak się czyta heksametry. Jak na starocerkiewny, to nauczyłem się paru „bukw”, więc nawet poszła plotka, że jestem synem popa.
I po latach wygląda Pan, jak wypisz wymaluj pop.
Rzeczywiście. Potem była logika, lubiłem ją i to wszystko pchnęło mnie w stronę językoznawstwa.
„Pchnęło”. A czemu nie „pchło”?
Bo pchła to jest zwierzę. Interesowało mnie nie tylko to, co człowiek robi z językiem, ale też to, co język robi z człowiekiem i społeczeństwem. I tak zostałem językoznawcą. Miałem też naturalną skłonność do retoryki, choć nie było to wtedy popularne.
Rządziła Polską władza często z gwałtownego awansu społecznego, więc poprawna polszczyzna i retoryka nie była jej mocną stroną, raczej było „równanie w dół”.
Otóż to. Później, już po studiach, przy okazji doktoratu, zająłem się niepewnością, czyli takimi formami, jak „może”, „chyba”, „prawdopodobnie”.
Czemu?
Bo było mi to bliskie, nie byłem człowiekiem zbyt pewnym siebie.
W końcu wątpliwości to cecha inteligenta, jego język.
Dubito ergo sum. Wątpię, więc jestem. Więc wtedy zapuściłem się w wątpienie, przypuszczanie.
Zajmuje się Pan językiem polskim kilkadziesiąt lat. Pauperyzuje się polszczyzna?
Jak wszystko wokół, ale można też powiedzieć, że bogaci. Pauperyzuje się na przykład pod wpływem publicznych wypowiedzi populistów, którzy starają się dostosować do poziomu potencjalnego odbiorcy.
Dla mnie niesamowita jest droga, jaką przeszedł Jarosław Kaczyński. Jeszcze 20 lat temu „przestrzegał prawa” i był odporny na „strzały”, a dziś „przeszczega prawa” i jest odporny na „szczały”.
Trzeba by się zastanowić, czy to nie jest celowe.
Moim zdaniem jest, chce być „swój”.
Byłem w latach 60. na spotkaniu studentów z towarzyszem Szydlakiem, ważną postacią władzy, o którego polszczyźnie mówiono, że jest zgrzebna. A na tym spotkaniu, przyparty do muru przez studentów, zaczął mówić poprawną polszczyzną. Czasami przybieramy takie maski językowe. Pauperyzacja może być więc wynikiem odgórnego zezwolenia na „niższą” polszczyznę. Tylko pauperyzacja niesie za sobą znaczenie ocenne, ja wolałbym mówić „uproszczenie”. Takich „uproszczeń” już kilka przeżywaliśmy. Na przykład w latach 50., kiedy socrealizm proponował nam formy językowe bliższe ludowi, a gwarę podnosiło się do rangi języka niedotkniętego „zarazą inteligencką”.
Czy dla badacza przemiana języka polskiego od lat 90. do dziś jest wyraźna?
Wyraźnie odcisnęły się na nim mody językowe. My funkcjonujemy w obrębie czterech odmian języka polskiego: konserwatywno-religijnej, przesyconej patosem i bogoojczyźnianą Marią Konopnicką; populistycznej i prostackiej, wcześniej Samoobrony, dziś innych polityków i tabloidów; politycznopoprawnościowej liberałów, którzy używają eurożargonu, i reklamowej, pełnej przesady, zachwytów, szczęścia.
Ta odmiana nabiera u nas cech niemal metafizycznych, religijnych. Samochód obiecuje nieśmiertelność.
Bywa i tak. Na to nałożyły się mody, które powodują, że wpadamy w niewolę kolejnych szablonów. Tak było zawsze, ale ja wolę szablon „Kabaretu Starszych Panów”.
Ten zniknął bezpotomnie.
Niestety. Język elegancki, o którym mówił Jeremi Przybora, że „bierze słowo nie pierwsze z brzegu, tylko drugie”. I rzecz nie polegała tylko na słowach, ale też na intonacji, z jaką na przykład mówił Wasowski.
Oni nawet jak mówili, to śpiewali.
A potem gramatyka, używali zdań wielokrotnie złożonych, i to podrzędnie! Od tego powinniśmy zaczynać mówienie, od elegancji, intonacji tak, by można sobie było wyobrazić znaczenie wypowiadanego słowa. A potem gramatyka i dopiero na końcu słowa. Bo nawet przekleństw da się słuchać, gdy są wypowiadane „smacznie”, czyli z dobrą intonacją. Podobno Maria Janion potrafi przeklinać niezwykle smacznie.
Pamiętam tekst reklamowy, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Chodziło tam o – obrzydliwą moim zdaniem estetycznie – modę na lalki kucyki dla dzieci.
Dziś mody są prostsze, by nie powiedzieć prostackie.
Język musi dorastać do zmieniającej się rzeczywistości. Musimy ciągle wmontowywać w język zapożyczenia, by opisać nowe rzeczy i zjawiska. Są też, cenione przeze mnie, młodzieżowe próby dostosowania starych słów, przez metafory, do współczesności.
Na przykład?
Najbanalniejsze przykłady to „ściemniać” czy „kwasić”, czyli odwoływanie się do postrzegania zmysłowego. Intuicyjnie wiemy, że to adekwatne określenia. Czy na przykład słowo „masakra”, które dziś oznacza coś okropnego, ale jednocześnie ma w sobie pierwiastek żartobliwy.
A jeszcze kilkadziesiąt lat temu oznaczało ponurą tragedię.
To słowo wzięte z francuskiego „massacre”. Ale jeśli powiem „masakryczny”, to groza ulatuje. Bardzo lubię też oswajanie słów. Choć, niestety, przy tej okazji dochodzi do wytarcia ich znaczeń. Dlatego sięgamy po coraz ostrzejsze słowa, żeby wyrazić te najgorętsze emocje. I są takie sfery, gdzie najczęściej dochodzi do zmian. Na przykład powitania i pożegnania. Za mojej młodości mówiło się „ciao”, „arrivederci”, a dziś „na razie” zmieniło się w „nara”.
„Kocham” jeszcze się broni, choć wyciera z ostatecznego znaczenia.
Podobnie jak miłość. Pamiętam tekst reklamowy, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Chodziło tam o – obrzydliwą moim zdaniem estetycznie – modę na lalki kucyki dla dzieci. Były kolorowe, miały oczy z monstrualnymi rzęsami, wiązało im się wstążeczki, jednym słowem pełny kicz. I tekst reklamowy skierowany do dziecka brzmiał: „Powiedz »kocham, kocham«, jeżeli kochasz swoje kucyki”! Uczyło się dzieci tego słowa na przykładzie tych obrzydliwych, kiczowatych stworów!
To pokolenie zostało więc stracone dla świadomości wagi tego słowa.
Absolutnie. Tak się wycierało słowo „kocham”.
A dziś „nienawidzę tego, owego, siamtego…”. Nie ma już mocy w tym słowie.
Skutecznie się wytarło.
I jak tu w takim świecie nienawidzić?
Jest coraz ciężej, bo hejt nam jeszcze tę nienawiść odarł z siły.
„Śmierć” też traci siły. Na serwisie Filmweb internauci, oceniając filmy, mogą też zaznaczyć opcję „umrę, jak nie zobaczę”. I często to zaznaczają. Marzy mi się horror, w którym umierają młodzi ludzie, pandemia niemal, władza i naukowcy się głowią nad przyczynami, a na koniec się okazuje, że wszyscy zaznaczyli przy jakimś filmie „umrę, jak nie zobaczę” i z jakichś powodów nie zobaczyli, no to umarli. To przywróciłoby wiarę w wagę słów.
Słowa mają wagę, ale nie aż taką.
A nie chciałby Pan, żeby taką miały?
Jest we mnie coś, co by tego chciało. Ale dzielnie to tłumię. To nasza współczesna przesada każe nam mówić „strasznie cię kocham”, „strasznie mi się podobało”, czyli używać słów ze „strefy cienia” do pokazania intensywności. Bo te słowa ze „sfery jasności” się wytarły.
Kiedyś takie zestawienie służyło chyba opisowi świata. Moją pisemną pracę magisterską na wydziale grafiki zatytułowałem: „Okropnie fajnie jest i strasznie śmiesznie”.
I 30 lat temu to był trafny opis rzeczywistości. A dziś wzmacniamy tak miłe wyznania.
Bada Pan też wpływ języka, słowa na ludzi. Co więc z nami zrobi nasze dzisiejsze słowo klucz, czyli „taniej”?
Zbadano częstotliwość występowania słów w przekazach reklamowych i częstotliwość występowania tego słowa mnie wystraszyła. Wysilamy się, wymyślamy najrozmaitsze konstrukcje językowe i metaforyczne, a na koniec, żeby działało, musi być „tanio”. Słowo „tani” było kiedyś ambiwalentne, mówiło się o „tanich chwytach”, „tanich rozwiązaniach”.
„Tanich sztuczkach”.
Więc „tanie”, czyli niewyszukane, zdecydowanie na niższym poziomie. Dzisiaj to słowo w tym znaczeniu występuje rzadziej.
Bo „taniość” ma przynosić nam radość, wręcz szczęście.
I łączy się z korzyścią posiadania większych pieniędzy, bo coś kupimy taniej. A kiedyś „tanie” znaczyło „niedobre”. Wręcz nie można było przyznać się, że kupiło się „tanie ubranie”. Dlatego słynne „lumpeksy”, choć zawierają „lumpa”, mają ekskluzywne „eks” na końcu, by taniość ukryć. Cóż z tego, że „lump”, skoro „eks”. To takie słowo charakterystyczne dla lat 90. Więc sama „taniość” straciła dawne złe znaczenie.
Czy można powiedzieć, że w latach 90. i przez następną dekadę z zapałem imitowaliśmy język świata, adaptowaliśmy jego słowa i określenia, a teraz powracają nasze dawne słowa „naród”, najlepiej „wielki”, więc i „duma”, „suweren”.
No, skoro „wstaliśmy z kolan”, to i mówić trzeba inaczej. Kiedyś prowokacyjnie poprosiłem studentów, żeby odpowiedzieli na pytanie: „Po co nam potrzebna jest duma? Czy z dumy możemy mieć jakiekolwiek korzyści? Czy duma jest efektem finalnym, a więc czy powinniśmy do czegoś dążyć, żeby na końcu z osiągnięcia tego czuć dumę i na tym szczęściu poprzestać? Czy też duma ma nas do czegoś prowadzić, popychać?”. Otóż kiedy Polacy mówią, że są „dumnym narodem”, choć pewnie inne narody też tak o sobie mówią, to dla mnie jest to wyraz pewnej śmieszności, czegoś niedobrego.
Bo?
Nie myślę o sobie, nie powiem o sobie „jestem uczciwy”. Dlaczego? Dlatego, że to dla mnie jest niewątpliwe. Nie powiem na przykład teraz o panu, że pan jest trzeźwy. Bo to jest dość oczywiste. Tak więc przypisanie jakiejś cechy pokazuje realną możliwość wystąpienia jej przeciwieństwa. Jeśli powiem „Jan nie trafił do więzienia”…
To znaczy, że mógł trafić.
Dokładnie. „Polacy są dumnym narodem”, to znaczy, że kark może być zgięty. To jest podobne do dawnego „Polak potrafi”. Czy wyobraża pan sobie hasło „Japończyk potrafi”? Przecież to oczywiste, że potrafi, więc po co o tym mówić?! A u nas? Patrzcie, Polak, a potrafi, Polak, a dumny. Tak samo „wstanie z kolan” bardziej opowiada o tym, że klęczeliśmy pohańbieni.
Słowa też „należą” do tych, którzy je wypowiadają. Kobiety na Strajku Kobiet miały między innymi dumne hasło „Jesteśmy czarownicami” i równocześnie posłanki prawicy mówiły o nich ze wstrętem „To czarownice!”.
Zabieg ironizacji i przejęcia słów stosujemy często. Kiedy pojawiło się określenie negatywne „ciemnogród”, to Cejrowski natychmiast to przejął i z dumą ogłosił się „ciemnogrodem”. Podobnie było z „moherowymi beretami”. A teraz z „gorszym sortem”. Język, słowa są orężem i polem walki. I ironizacja w tej walce pomaga. Ostatnio ze studentami zastanawialiśmy się, czy istnieje coś innego niż argumenty racjonalne i emocjonalne. Niektórzy mówili, że jest jeszcze jakaś „magia”, ale też „żart” jako inna kategoria argumentów. Dla wielu żart jest próbą uwolnienia się z tej obrzydliwej alternatywy – albo emocje, albo racje.
Osobiście na odwieczne pytanie „mieć czy być?” odpowiadam niezmiennie „żartować”.
To może być pociągająca wielu postawa. Żart zakłada rodzaj dystansu i wspólnoty tych, którzy go rozumieją. Tylko, niestety, bywa często bronią, traci dystans, jest wyrazem emocji i wywołuje emocje. Drwina bywa niszcząca społecznie. Dlatego tak wspaniała była ironia Starszych Panów, bo nie była skierowana przeciwko komuś. Jak oni wspaniale potrafili opowiadać o niedostatkach dystrybucji towarów w takim prawie akceptującym tonie!
Czy o „takich gminach”.
„Spotkasz chłopa, gęba sina, oj nie wraca ci on z kina”. Znakomite i niebolesne! Choć gorzkawe.
Profesorze, a nasze najważniejsze słowo?
„Polska” oczywiście. Zapytałem studentów, jaką nazwę nosi nasze państwo. „Rzeczpospolita Polska”, mówią. To pytam, co to znaczy, jaka to część mowy? Rzeczownik. Guzik! To jest przymiotnik! Nie mówimy, że mieszkamy w Rzeczpospolitej Polsce, tylko Rzeczpospolitej Polskiej.
Przymiotnik… Co za upodlenie!
Na szczęście „jesteśmy dumnym narodem”. I mamy własne szybolety.
Co to jest?
To słowa, które charakteryzują daną społeczność. Szybolet znaczy kłos. Myśmy mieli taki szybolet za czasów króla Łokietka, w Krakowie. Było wtedy powstanie niemieckich mieszczan przeciwko Polakom. I Polacy złapanym, a podejrzanie wyglądającym kazali mówić: soczewica, koło, miele, młyn. Jak ktoś poprawnie to mówił, to go puszczali, a jak nie, to dostawał po karku. Naszym najbardziej znanym szyboletem jest „chrząszcz brzmi w trzcinie”. Tylko Polacy wymówią go poprawnie. Mamy jeszcze coś charakterystycznego, bliskość fonetyczna słów oznaczających coś przeciwstawnego, na przykład włączyć i wyłączyć. Jako dźwięki niewiele się różnią. Inny przykład to „przyszłość” i „przeszłość”. We wszystkich językach opozycyjność tych określeń jest zdecydowana, to są inne słowa. A my jak niezdarnie wymówimy, to nie wiemy, czy to przeszłość, czy przyszłość.

