Jest drugi polski akcent w nowym filmie o Jamesie Bondzie - po wódce z Żyrardowa, którą będzie pił agent 007. To 48-letni Łukasz Bielan, operator z Warszawy, który od lat pracuje w Hollywood, a teraz stanął za kamerą "Spectre" jako główny operator. Przepadają za nim George Clooney, Johnny Depp, Leonardo DiCaprio. Pracował m.in. przy „Bezsenności w Seattle”, „Transformersach” i „Życiu Pi”. W dniu polskiej premiery nowego "Bonda" przypominamy wywiad, jakiego Łukasz Bielan, jeden z najbardziej cenionych operatorów kamery na świecie, udzielił magazynowi "Uroda Życia" w listopadzie 2014 roku. Pytała Marzena Rogalska.
- Zacznijmy od tego, po co przyjechałeś do Polski?
Borys Lankosz zaprosił mnie do produkcji filmu „Ziarno prawdy” na podstawie prozy Zygmunta Miłoszewskiego. Borys przez dwa lata mieszkał w Los Angeles, wiedzieliśmy o swoim istnieniu, ale ciągle się mijaliśmy. Pewnie dlatego, że w ciągu roku bywam w domu zaledwie parę miesięcy. Większość filmów robi się teraz poza Los Angeles. Akurat pracowałem w Kanadzie, kiedy dostałem telefon, że Borys chce nakręcić „Ziarno prawdy” i chce to zrobić ze mną. To był dla mnie duży komplement. Do tej pory się dziwię, dlaczego mnie wybrał (śmiech).
- W Hollywood pracowałeś przy wielkich produkcjach, takich jak choćby „Życie Pi”. Skromne polskie podwórko jest dla ciebie ciekawym wyzwaniem?
Prawda jest taka, że przed przyjazdem do Polski miałem propozycje pracy przy dwóch wysokobudżetowych filmach, m.in. następną wersją „Terminatora”, znowu ze Schwarzeneggerem. Wspominam o tym, nie po to, by się chwalić (śmiech). Chciałem po prostu na chwilę od tego odpocząć i zrobić coś kameralnego. Dla serca, dla duszy i dla praktyki. I pewnie, żeby trochę dowieść, że można z żarówką i drutem zrobić tak samo fajny film, jak z najlepszym sprzętem na świecie. Tutaj jestem też autorem zdjęć, więc mam pole do popisu, w jakiś sposób mam więcej do powiedzenia. Zresztą nawet jeśli nie pracuję jako autor zdjęć tylko operator kamery, to zawsze jestem częścią kreatywną, a nie wyłącznie mechaniczną, czyli „panorama w lewo, w prawo; dziękuję, dobranoc”.
- Jako operator kamery jesteś kochany, pracowałeś z największymi – Angiem Lee, Michaelem Mannem. Reżyserzy do ciebie wracają, jak choćby Michael Bay.
Tak, wracają i dlatego o tym mówię, ale nie wiem, czy jestem kochany (śmiech).

Łukasz Bielan pracował m.in. na planie "Transformersów"
- Będąc w Chicago, obserwowałam cię podczas pracy przy „Transformers 3” i widziałam na własne oczy, że ekipa po prostu przepadała za tobą. A jak znalazłeś się w Stanach?
Kiedy po raz pierwszy przyleciałem do Ameryki, miałem pięć lat. Tata wrócił dosłownie po paru dniach. Wezwano go do telewizji na Woronicza, gdzie pracował całe życie jako operator, a my z mamą zostaliśmy prawie dwa lata. Mama była dziennikarką „Kuriera Polskiego”, pisała korespondencje z USA, ale dorabiała jak większość Polaków – opieką nad starszymi ludźmi lub sprzątaniem. Mnie posłała do szkoły. Za pierwszym razem nic z tego nie wyszło, bo nie mówiłem po angielsku. Nauczycielka odesłała mnie do domu, gdzie spędzałem czas, siedząc przed telewizorem. Siedziałem tak non stop przez dwa tygodnie i oglądałem amerykańską telewizję. Po dwóch tygodniach mówiłem po angielsku, wróciłem więc do szkoły. Uczyłem się wśród totalnie kolorowej mieszanki dzieci – izraelskich, meksykańskich, azjatyckich, czarnoskórych...
- Po paru latach spędzonych w Polsce znowu wyjechaliście z mamą do USA...
I znowu spędziliśmy tam dwa lata. Rodzice byli już rozwiedzeni. Ja znowu znalazłem się w amerykańskiej szkole, ale tym razem było mi znacznie łatwiej – zaprzyjaźniłem się z czarnoskórymi chłopakami i nauczyłem się bić o swoje. Kiedy po raz kolejny wróciliśmy do Polski, wybrałem liceum z wykładowym angielskim. Dużo wówczas pisałem i udzielałem się w kabaretach szkolnych. Marzyłem o aktorstwie. Nie dostałem się. Zdawałem więc na filologię angielską, ale oblałem język polski.
- Nie próbowałeś więcej?
Chodziłem do różnych szkół, żeby uciec przed poborem. A w głowie kiełkował mi pomysł, żeby znów wyruszyć do Stanów. Miałem takie przekonanie, że tam bardziej od papierka liczy się talent, że dużo łatwiej osiąga się to, o czym człowiek marzy. W grudniu 1988 r. wyleciałem więc do Los Angeles. W Kalifornii mieszkała moja ciocia, scenarzystka. Pracowałem jako rozwoziciel pizzy, sprzedawca biżuterii, w domu handlowym Sacha London podawałem buty, a w międzyczasie próbowałem dostać się do kilku agencji aktorskich. Bezskutecznie.
- Ale za to jesteś skuteczny jako operator kamery. Tuż przed pracą z Borysem Lankoszem wróciłeś z Kanady, gdzie kręciliście film „Tomorrowland”. Zagrał w nim George Clooney. Polubiliście się?
Clooney jest świetnym facetem. Przezabawnym, jednym z najbardziej śmiesznych aktorów, jakich znam. Na dodatek to bardzo inteligentny, mądry człowiek, który mocno angażuje się w życie społeczne i polityczne. Kiedyś nawet zastanawiał się, czy nie oddać się karierze politycznej. Natomiast podczas zdjęć wygłupia się non stop. Ostatnio miał bardzo śmieszną aplikację na telefon, w której nagrywa się głos, potem twarz, a następnie słówko i składa się z tego piosenkę. Wciągnęła go tak, że non stop nagrywał połowę ekipy, później składał z tego piosenkę i puszczał. Jest naprawdę zabawny. Od razu rzuca jakiś żarcik każdemu, kogo poznaje, zawsze coś wie o tej osobie.
Zwiastun filmu "Tomorrowland"
- Co wiedział o tobie?
Że trudno wymawia się imię „Łukasz”.
- Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne? Dlaczego chcesz mieć ten polski akcent?
Nie zależało mi na nim, kiedy byłem mały. Ale gdy zacząłem pracować, postanowiłem, że będę Łukaszem. Zdałem sobie sprawę, że w tym biznesie, zwłaszcza w Stanach, im dziwniejsze masz imię i nazwisko, tym lepiej jesteś zapamiętywany.
- Clooney kocha Włochy, Europę. Wiedział, że jesteś z Polski? Miałeś u niego za to dodatkowe punkty?
Wiedział, bo zawsze dopytuje się, kto jest w ekipie. Może miałem dodatkowe punkty, niemniej złapaliśmy też nić porozumienia. Jestem z nim bardzo otwarty, ale też czuję respekt. W naszej branży, zresztą jak chyba w każdej, ważne jest, żeby traktować gwiazdy jak normalnych ludzi.
- Przesadna adoracja ich denerwuje?
Denerwuje i często z nich to wychodzi, bo nie mogą z nikim normalnie pogadać. Nie mają życia osobistego. Jurek zaprosił mnie raz na obiad, a kręciliśmy akurat w Walencji, gdzie – jak wszędzie w Europie – jest bogiem. Nie może nic zrobić jak normalny człowiek, wchodzi innymi drzwiami, inny samochód odjeżdża z przodu, aby paparazzi myśleli, że jest gdzieś indziej. Jeśli chce iść do restauracji, musi ją wynająć, zamknąć na cztery spusty i jeszcze wyjść tylnymi drzwiami. Przeżyłem to i czułem się dziwnie. Trochę jak w „Ojcu chrzestnym”, bo wszedłem do włoskiej restauracji, która była totalnie pusta. Dopiero w następnej sali siedział główny mafiozo, don Corleone, czyli Clooney, z ochroniarzem i swoim asystentem, który jest też jego człowiekiem od włosów i przyjacielem. Clooney ma w swojej ekipie tylko jedną osobę, tę dbającą o jego włosy, która zresztą nic z tymi włosami nie robi, oprócz tego, że trzyma grzebień i żel od czasu do czasu.
- A Clooney nie może sam sobie tych włosów przeciągnąć grzebieniem?
Chce dać koledze pracę. Pewnie nie wiesz, że on w życiu nie pozwolił nikomu przypudrować swojej twarzy. Powiada: „Jeżeli się świecę, to się świecę. Tak jak w życiu!”.
- A ma gwiazdorskie fochy?
Każdy aktor ma fochy. Jurek czasami wkurzy się na film, straci cierpliwość, ale naprawdę pracowałem z aktorami, którzy tracili cierpliwość w taki sposób, że nie można było przy nich stać, mało tego, spojrzeć. George Clooney daleko, daleko od tego odbiega. Jedyny aktor, który w życiu nie miał ani pół focha, to Anthony Hopkins. Pracowałem z nim dwa razy, a poznałem lata temu przy filmie „Chaplin”, później spotkaliśmy się przy „Nixonie” Olivera Stone’a. Już wtedy siedziałem sobie z nim tak jak my teraz siedzimy i on opowiadał mi swoje historie z lat pijackich, kiedy chodził z Richardem Harrisem na wódkę i nawalali się jak autobusy. W trakcie opowieści był wzywany na plan, więc rzucał: „Zaraz wracam!”. Wchodził na plan, grał jak zwykle genialnie, po czym wracał i kontynuował opowieść dokładnie od momentu, w którym ją skończył. Gdy zapytałem, jak to jest możliwe, że w ten sposób włącza i wyłącza to, co robi, odpowiedział, że dla niego to jest po prostu praca. Każdy ma swoją metodę na granie, on podchodzi do tego z dystansem.

Łukasz Bielan od 30 lat mieszka w USA
- Mieszkasz w Stanach już prawie 30 lat. Najpierw chciałeś zawojować ten kraj jako aktor, ciężko szło, więc postanowiłeś zdobyć fach operatora kamery. Jak to się stało, że zacząłeś od współpracy z genialnym operatorem Bergmana…
…Svenem Nykvistem. To był mój guru, mistrz i osoba, od której wszystkiego się nauczyłem. Spędziłem z nim prawie 10 lat, robiąc 9 filmów. To był niesamowity człowiek.
- Zostałeś jego asystentem...
Moja ciotka, Agatha Dominik, która pisała scenariusz na zamówienie aktora Dennisa Quaida, poznała kierownika produkcji szukającego asystentów do pracy przy filmie. Ja akurat byłem w szkole operatorskiej i po dwóch latach wziąłem urlop dziekański. Jak się dowiedziałem, że to „koleś od Bergmana”, który zrobił z nim ponad 20 filmów, to jako student wydziału operatorskiego wpadłem w dygot. Wtedy nosiłem jeszcze długie włosy, kolczyk i w ogóle byłem „rock&roll”. Ale jako osoba wychowana w Europie ubrałem się na spotkanie ze Svenem w białą koszulę, marynarkę, chyba pierwszy raz od 15 lat uczesałem włosy, a kolczyk schowałem do kieszeni. I nawet nie pomyślałem, żeby mówić do niego po imieniu.
- Słusznie, bo to wielka postać…
Możesz mi wierzyć, byłem przerażony. Produkcja załatwiła mu supersamochód, ale kiedy miałem odebrać Svena z lotniska, okazało się, że jeszcze go nie podstawili! Powiedzieli, żebym pojechał swoim. Jeździłem wtedy otwartym jeepem, bez dachu, na wielkich kołach. Stałem na lotnisku z tabliczką „Mr. Sven Nykvist”. Do tej pory mam tę tabliczkę. Poszliśmy na parking z jego bagażami i gdy on podszedł do ładnego samochodu, powiedziałem: „Nie, to ten obok…” (śmiech). Podwiozłem go do hotelu, on wysiadając, dał mi 20 dolarów. „Dziękuję panu, do widzenia” – rzucił. Załamałem się, że taka skucha! Nie zorientował się, że będę z nim pracował!
- Sprostowałeś? „Proszę pana, ale ja…”?
„Proszę pana, niech pan weźmie te 20 dolarów, bo mi płacą za to, że będę z panem pracował. Będę pańskim asystentem”. „Aha, OK. To jutro o 8.00”. Sven był nieprawdopodobnie punktualny, a dla mnie, wówczas młodego chłopaka, pięć minut w tę czy w tamtą nie miało większego znaczenia. Za każdym razem spóźniałem się o jakieś trzy–cztery minuty. Patrzył na mnie wtedy wzrokiem Supermana, swoimi wiązkami po prostu przeszywał mój mózg, nic nie mówił. Wystarczyło jedno spojrzenie, żebym był przerażony, że wywali mnie z pracy. Później nauczyłem się punktualności, ale po latach wspomnień, pod koniec jego życia, kiedy już byliśmy wręcz przyjaciółmi, powiedział: „Pamiętam, że jak przyjechałem do Los Angeles w 1990 r., to było wtedy nieprawdopodobnie dużo wypadków samochodowych…”. Bo ja zawsze tłumaczyłem swoje spóźnienia tym, że był jakiś wypadek samochodowy (śmiech).

Bielan na planie swojego pierwszego polskiego filmu "Ziarno prawdy"
- Zacząłeś swoją pracę od „przynieś, wynieś, pozamiataj”?
Oj, tak! I to dużo pozamiataj! Ale było super, bo nie trwało to długo. Od razu zostałem zatrudniony przez niego jako asystent. Oprócz tego nadal oczywiście była kawa, herbata, pranie, telefony do Woody’ego Allena albo innych znanych ludzi, żeby coś załatwić, dowiedzieć się, poumawiać na obiady. Tak zresztą było do końca naszej przyjaźni i współpracy. Nawet gdy już zostałem operatorem i razem robiliśmy film lub się spotykaliśmy, to zawsze coś dla niego załatwiałem. Traktował mnie trochę po ojcowsku. To jedna z osób, które najbardziej wpłynęły na moje postrzeganie świata i na moje zachowanie. Chciał mnie nauczyć najważniejszej, jak twierdził, rzeczy, którą wtedy rozumiałem, ale nie potrafiłem zastosować… Zresztą jako operator wciąż się jej uczę – prostoty. Zwłaszcza w sferze kreatywnej najtrudniej jest się tej prostoty nauczyć.
- Niezwykła była ta wasza przyjaźń, Szwedzi są przecież introwertyczni.
Sven był wzorcowym introwertykiem, który wszystko trzyma w sobie i nic nie mówi. Spędziliśmy ze sobą kawał czasu. W porównaniu z tym, co zrobił w swoim życiu, to jest jakiś malutki wycinek, ale mimo wszystko liczyłem się w jego życiu i przez ostatnie 10 lat byliśmy bardzo blisko. Wiedziałem o rzeczach, o których nie miał pojęcia nawet jego syn.
- Ten introwertyczny mężczyzna był też bardzo kochliwy, prawda?
Totalnie! Kochał na zabój! Jak widział piękną kobietę, mówił: „O, kochany, załatw mi jej numer, bo ja ją chyba kocham… Muszę się z nią spotkać!”.
- Byłeś jego asystentem przy „Chaplinie”, „Bezsenności w Seattle” i „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Miałeś wtedy okazję obserwować młodziutkiego Leonarda DiCaprio i polubić się z Johnnym Deepem.
Byliśmy z Johnnym mniej więcej w tym samym wieku, więc przypadliśmy sobie do gustu. Lubiliśmy wspólnie imprezować. Leo nie miał wówczas skończonych 18 lat, więc nie mógł się z nami bawić. Zabieraliśmy go tylko na bilard, a i tak nie chcieli go wpuszczać. Musieliśmy mówić, że jest naszym młodszym bratem. Przekupywaliśmy ludzi, żeby pozwalali mu wejść. Leo był wtedy śmiesznym, otwartym na wszystko chłopakiem. Nie widziałem go chyba ponad 20 lat i ostatnio spotkaliśmy się w Nowym Orleanie, gdzie kręcił „Django Unchained”, a my w tym samym czasie robiliśmy „Niepamięć”. Na jakiejś imprezie wpadliśmy na siebie, pamiętał mnie, co było miłe, ale to już zupełnie inny facet. Pewnie gwiazdorstwo zrobiło z niego człowieka, który nie ma innego wyjścia i musi się przed wszystkimi chronić. Nie pomogło też to, że dyskutowałem przez godzinę z jego narzeczoną, modelką (śmiech).
- A Johnny Deep ma większy dystans do siebie i swojego gwiazdorstwa?
Johnny ma ogromny dystans. Poza „Gilbertem Grape’em” robiliśmy razem film „Public Enemies” Michaela Manna, kręciliśmy go w bardzo małych miastach w okolicy Chicago i Indiany. Oczywiście zbierały się tłumy ludzi, bo wszyscy chcieli zobaczyć z daleka Johnny’ego Deppa. Były barykady, za którymi stali mieszkańcy okolicznych miasteczek, i pamiętam, że każdego wieczoru po zdjęciach Johnny zmywał charakteryzację, przebierał się i do nich wychodził. I wyobraź sobie, że podawał rękę każdej osobie. To trwało dwie–trzy godziny, bo ludzi były tysiące, a on robił to dzień w dzień.

Łukasz Bielan na planie nagrodzonego Oscarem "Życia Pi"
- Wróćmy do twojej kariery. Jednym z ważniejszym filmów w twoim dorobku jest „Życie Pi” Anga Lee z 2012 roku. Były takie zarzuty, że chociaż film jest piękny wizualnie, to jednak bardzo dużo rzeczy zrobiono cyfrowo?
Prawda jest taka, że najpierw określaliśmy wygląd i kompozycję scen, a później do tego była przystosowana cyfra, nie odwrotnie. Oczywiście najważniejszy był tygrys! Tego filmu mogło nie być m.in. dlatego, że tygrys o mało nie zginął podczas zdjęć. Na potrzeby filmu specjalnie wybudowano wielki akwen wodny i tygrys miał przepłynąć z punktu A do punktu B. Ale zamiast do B popłynął do C, D, E, F, G… I po drodze przestał oddychać, bo nie miał już sił. Mimo że budżet filmu wynosił 190 milionów dolarów, to treser tygrysa i tak nie miał wystarczającej liczby godzin na ćwiczenia, żeby nauczyć go, że na akwenie ma popłynąć od A do B. A tygrys w końcu dotarł do X…
- Jak ratuje się tonącego tygrysa?!
Bardzo powoli (śmiech). Tak naprawdę nie ma go jak go złapać, bo albo po drodze cię zje, albo przy okazji pazurami posieka ci wszystkie organy. Na szczęście kolega treser miał lasso, więc przyciągnął go do tratwy, a później do brzegu. Gdyby ten incydent zakończył się śmiercią tygrysa, film prawdopodobnie by nie powstał. Studio nie wzięłoby już drugiego, bo to byłaby jednak za duża afera. Tygrys miał na imię King. Był naprawdę arcypiękny, ale miał to do siebie, że z przyjemnością zjadłby tresera. Wszystkich chciał zjeść, dlatego nie można było podchodzić nawet do jego klatki, bo on się wtedy rozpędzał i uderzał w kraty, żeby przejść. Mógł ułamać sobie przy tym zęby. Mieliśmy drugiego tygrysa, dublera Kinga, który był łagodniejszy i można było nawet przejść się z nim na spacer.
- Przeszedłeś się?
Przeszedłem.
- Spacerowałeś z tygrysem na smyczy?!
On nie był na smyczy, bo to byłoby tak, jakbyś szła na spacer z czołgiem (śmiech). To jest ogromne bydlę. Z tego jaką ma masę zdajesz sobie sprawę dopiero, kiedy przechodzi obok. Bo to jest tak, jakby musnął cię autobus. Czujesz taki respekt, że czapka z głowy.
- Film nagrodzono Oscarem za zdjęcia, w czym miałeś niemałe zasługi. Posypały się propozycje?
Dostałem nominację dla najlepszego operatora roku w naszym amerykańskim stowarzyszeniu operatorów. Niestety, nie wygrałem. Wygrał kolega za „Lincolna”, ale posypało się wiele różnych propozycji i owszem, zwiększył się szacunek ze strony kolegów. Wiedzieli, że to nie był łatwy film operatorski. Siwą brodę mam właśnie przez „Życie Pi”.
- A jaki jest Tom Cruise? Pracowałeś z nim przy filmie „Niepamięć”.
Dopóki go nie poznałem, myślałem, że to obciachowy facet. Totalnie mnie zaskoczył, nie widziałem tak profesjonalnego aktora jak on. Aktora, który jest non stop w gotowości. Zupełnie inaczej niż Anthony Hopkins, który siedzi z ekipą, gada i ma keyboard, na którym sobie gra. Cruise’a z kolei słychać z daleka, jak mówi: „OK, let’s go! Let’s go!”. To było na początku dziwne. Pomyślałem: „Kretyn jakiś, chyba nie będę go lubił…”. A on po prostu ma taką energię, że zawsze jest gotowy i zawsze chce zrozumieć. Jest jeden warunek – reżyser musi być pewny siebie, nie może się zachwiać, bo wtedy on to wyczuwa i rzecz jest przegrana, zaczyna się reżyseria pod dyktando Cruise’a, a on to potrafi. Ale okazuje też dużo szacunku i jest świetny dla ekipy.

Łukasz Bielan z Tomem Cruisem na planie "Niepamięci"
- Co to znaczy, że jest świetny dla ekipy?
Zna wszystkich po imieniu, wszystkim mówi dzień dobry i do widzenia. I cały czas ćwiczy między ujęciami. Facet podczas kręcenia tego filmu skończył 50 lat, a wygląda rewelacyjnie. Widziałem go codziennie bardziej z bliska niż ktokolwiek, jak to operator. Szukałem jakiejś blizny, śladu... nie ma nic.
- Masz na myśli blizny po operacjach plastycznych?
Tak. Tom Cruise jest po prostu tak skonstruowany. Albo jest ufoludkiem.
- Albo typem prymusa, który nie daje sobie luzu.
On do takich nie należy. Po prostu lubi być dobrze przygotowany i ma coś do powiedzenia. Przyznaję, spodziewałem się spotkać prymusa, z którym będzie się trudno pracowało. Mam taką zasadę, że do każdego aktora na dzień dobry mówię per „pan”, zachowuję dystans. Żeby wiedzieli, że znam swoje miejsce w tej naszej filmowej hierarchii. Oni to uwielbiają. Tak było na przykład z Markiem Wahlbergiem, jak robiliśmy „Transformersów 4”. Mieliśmy wieczorne zdjęcia w Teksasie, a ja wieczorem miałem wylecieć do Los Angeles na urodziny żony. To miała być niespodzianka. Ale zrobiło się opóźnienie i wiedziałem, że nie zdążę już na ten lot. Po czym podchodzi do mnie jego asystent i pyta: „Dzisiaj są urodziny twojej żony? Mark mówił, że chciałeś polecieć, ale nie zdążyłeś, i pyta, czy nie chcesz zabrać się z nim do LA jego samolotem”. No i zabrał mnie do swojego prywatnego jeta, po drodze wypiliśmy sobie dwie butelki wina, bo Mark uwielbia czerwone wino.
- Podobno za kołnierz nie wylewa.
Ale… jest bardzo pobożny.
- Masz takie poczucie po 20 latach pracy w zawodzie, że Ameryka jest twoim miejscem na ziemi?
Absolutnie tak! Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie! Tu też liczy się edukacja i przygotowanie techniczne, ale nie są tak ważne stopnie i dyplomy. Wystarczy, że masz pasję, miłość do tego i chęć, żeby zrobić wszystko, co można zrobić. Doceniam to, że znalazłem się w takich sytuacjach i z takimi ludźmi, choć mam ambicję, żeby zrobić jeszcze parę innych rzeczy. Pracuję w tym biznesie od ponad 20 lat, a nie mogę się doczekać, żeby być rano na planie. Mimo że procedura jest taka sama, każdy film jest inny, nowe ekipy, nowi aktorzy, nowe wyzwania. Pamiętam, jak byłem mały i pierwszy raz pojechałem na obóz harcerski daleko od domu i mamy. Bardzo się ze wszystkimi zżyłem. Jak już obóz się kończył i wszyscy zaczęli wyjeżdżać, pierwszy raz zdałem sobie sprawę, siedząc sam pod ogromnym drzewem, że wszystko co dobre się kończy. Mam to do dziś, po każdym filmie wracam pod to drzewo.
- Jak twoja żona Karolina znosi twoją permanentną nieobecność i co robisz, żeby to wytrzymywała?
Kocham ją najbardziej na świecie. Jesteśmy ze sobą od 29 lat, na dobre i na złe, jest moim najlepszym kumplem. Oprócz tego dzwonię do niej często, nawet zwraca mi uwagę, że za często! Zawsze przy mnie jest. Wstaję z nią i idę z nią spać. Dzwonię lub wysyłam SMS na dzień dobry i dobranoc.
Zwiastun filmu "Bezsenność w Seattle"
- Twoja żona zdradziła mi, że Marisa Tomei miała do ciebie słabość, kiedy kręciliście „Tylko miłość”. Meg Ryan też polubiła cię po „Bezsenności w Seattle”.
Ale zaczęło się od Rosie O’Donnell, która też tam grała. Nazywała mnie „swoją osobistą polską kiełbaską” i jak tylko mogła zrobić sobie ze mnie jaja i jakkolwiek mnie ośmieszyć – robiła to. Na przykład, gdy nie pamiętała swoich kwestii, przyklejała tekst do mojego uda i kazała mi siedzieć obok, żeby mogła sobie zerkać, kiedy chce. Byłem wtedy w krótkich spodenkach, bo kręciliśmy film w strasznym upale. W ostatnim dniu zdjęć dziękowała ekipie za wspaniałe przeżycia, po czym wyjęła pół piersi, na której miała tatuaż z wielkim sercem i moim imieniem po polsku. Powiedziała: „Chciałabym pokazać wam, co zrobiłam dla miłości mojego życia”. Później w magazynie filmowym Rosie O’Donnell robiła wywiad z Meg Ryan, a Meg Ryan z Rosie O’Donnell, gdzie poświęciły mi chyba trzy czwarte strony. Producent zadzwonił do mnie wkurzony: „Cały wywiad opowiadają o tobie i o sobie, a mojego nazwiska nie wspomniały ani razu!”.
- No widzisz… Co ty w sobie masz, Bielan?
Mam szczęście!
Rozmawiała Marzena Rogalska
"Uroda Życia", listopad 2014
Czytajcie także: Była lesbijką, teraz zakochała się w Bondzie. Léa Seydoux - twardsza, ale też wrażliwsza dziewczyna agenta 007 oraz Bond ma licencję na zarabianie. "Spectre" pobiło rekord i pokonało "Harry'ego Pottera"