Rozmawiamy w Pani mieszkaniu na warszawskim Wilanowie. Przeprowadziła się tu Pani dwa lata temu. Brak Pani dawnego domu na Zaciszu, tamtego ogrodu, ciszy, spokoju?
Wygodniej mi tutaj, nie muszę odśnieżać, grabić liści, martwić się o naprawę dachu. Nie mam co prawda ogródka, ale jest duży taras. Jedyna słabość mieszkania to to, że nie mogę sobie wieczorem tak pośpiewać. Kiedy pierwszy raz tu weszłam, od razu poczułam, że to moje miejsce. Podoba mi się architektura, zieleń, widok z okna na Świątynię Opatrzności. No i nie muszę już dojeżdżać z Zacisza do Pałacu w Wilanowie, tylko mam 10 minut pieszo. A to zawsze było moje ulubione miejsce, jeszcze od czasów jak przyjeżdżałam z małym Filipem. Przeprowadziłam się dopiero po śmierci mamusi. Mama bardzo była związana z tamtym miejscem, domem, sąsiadami. Mieszkała ze mną od urodzenia Filipa. Bardzo byłyśmy sobie bliskie. Pamiętam taką noc, mama nie spała, weszłam do jej pokoju. Zobaczyłam, że ma łzy w oczach. Powiedziała: „Halusiu, ja wiem, że chcesz sprzedać dom i tak strasznie mi przykro”…
– Jaka była Pani mama?
Pogodna, szlachetna, dobra. Kiedyś mi powiedziała: „Nigdy nie sądziłam, że ty sobie tak świetnie poradzisz w życiu. Zawsze się o ciebie bałam, byłaś taka cichutka”. W ostatnich latach to ja opiekowałam się mamą, a cały czas czułam się przy Niej dzieckiem. Kiedy byliśmy z bratem mali, sadzała nas na szafach, a sama krzątała się po domu, śpiewając.
– Siedzieliście na szafach???
Tak, uwielbialiśmy to. Lubiłam poranki, bo budził mnie mamy śpiew. Szybko wstawałam, szłam do kuchni, okno było szeroko otwarte. Piękne chwile. Mama bardzo pilnowała, żebym potrafiła posprzątać, coś ugotować, żebym się dobrze uczyła. Bardzo mi Jej brakuje. Minęło już siedem lat od Jej śmierci. Był taki moment, na krótko przed odejściem, kiedy mi powiedziała: „Hala, ja umieram, jak to się stanie, to powiedz ojcu, że nie mam do niego o nic żalu”. I to była cała moja mama. Tata odszedł od nas, kiedy byłam dzieckiem, założył nową rodzinę. Zadzwoniłam do niego, jak to się stało. Żeby wiedział, że wszystko mu wybaczyła. Przyjechał na pogrzeb, bardzo już starszy pan, przygarbiony. Płakał jak dziecko. Głęboko wierzę, że kiedyś się spotkam z mamą. Wierzę, że spotkam się ze wszystkimi ludźmi, których kochałam. A śmierć zawsze przychodzi za wcześnie.
– Pamiętam, jak umierał mój ukochany dziadek. Miał 94 lata. I też mówiłam, że przecież mógł żyć jeszcze rok.
Nawet gdyby miał 100 lat, też by tak pani mówiła. Mama była bardzo chora na pięć lat przed śmiercią, straciła przytomność, zabrało ją pogotowie. I jestem głęboko przekonana, że wymodliłam Jej wtedy życie. Nie byłam absolutnie przygotowana na Jej odejście. Ale tych kilka lat później też nie byłam przygotowana.
– „W blaszanym pudełku zatrzymał się czas, w blaszanym pudełku cały mój świat” – śpiewa Pani w najnowszej piosence. Piękna opowieść o życiu.
W tym pudełku mała dziewczynka przechowywała swoje skarby – pierścionek, aniołka, muszle.
– Miała Pani w dzieciństwie takie pudełko?
Wszyscy mamy jakieś pudełka ze wspomnieniami. Moje było w kształcie żelazka z duszą. Z kwiatkiem w środku. Niestety, gdzieś się zawieruszyło lata temu podczas przeprowadzki z Poznania do Warszawy. Wkładałam do niego szkiełka, przez które oglądałam niebo i słońce. Był tam upleciony przeze mnie wianek.
– W piosence dziewczynka zakopała pudełko pod jarzębiną.
Z tyłu naszej kamienicy w Poznaniu rosła wielka czereśnia. Latem miała wielkie owoce w kształcie serca. Nie zakopałam pod nią swojego pudełka. Ale ta czereśnia jest w moich wspomnieniach. A jarzębinę miałam już w ogrodzie w Warszawie, na Zaciszu. I wiąże się z nią smutna historia. Kiedyś mój syn Filip przyniósł po lekcjach małego rudego kotka. Błąkał się w pobliżu szkoły. Śliczny był, ale wyglądał mi jakoś niewyraźnie. Pomyślałam, że jutro z samego rana pojadę z nim do weterynarza. I kiedy następnego dnia zawijałam go w kocyk, umarł. Zakopałam go pod drzewem, w mojej Dolinie Chochołowskiej. Bardzo kocham Tatry, dlatego tak nazwałam mój maleńki ogródek.
– Tysiące koncertów, dziesiątki przebojów, od lat wierna publiczność, Diamentowy Mikrofon na tegorocznym festiwalu w Opolu. Osiągnęła Pani więcej, niż marzyła jako młoda dziewczyna?
Nie skupiałam się na tym, co chcę osiągnąć. Od dziecka śpiewałam, ale nie wychylałam się specjalnie na rodzinnych uroczystościach.
– Debiutowała Pani w 1963 roku w eliminacjach do II Festiwalu Młodych Talentów. Miała Pani 16 lat. Jaka była tamta Halina?
Cicha i onieśmielona, ale też pełna energii. Taka grzeczna dziewczynka. Inni też mnie tak postrzegali. Pamiętam taką sytuację – w szkole, jak była przerwa, uczniowie chodzili w parach naokoło korytarza. Nie było biegania. I któregoś dnia po dzwonku wszyscy już weszli do klasy, a ja się chwilkę spóźniłam. Kiedy wbiegałam, nauczyciel powiedział: „O, taka grzeczna, a wyszło szydło z worka!”.
– Do jakich chwil z dzieciństwa lubi Pani wracać?
Wiele ich było… W mojej kamienicy mieszkały cztery rodziny, pode mną moja przyjaciółka Halinka z rodzicami. Niestety, Halinka już odeszła. Na tej samej ulicy mieszkała druga przyjaciółka – Ewunia, a po przeciwnej stronie mojego domu Elżunia. Bawiłyśmy się lalkami, skakałyśmy na skakance… Miałam wspaniałą stryjenkę i stryja, mieszkali niedaleko. Do dziś mam bliskie kontakty z moją kuzynką Ewunią i kuzynami – Jasiem i Waldkiem. Przypomniałam sobie teraz, jak pojechałam w pierwszej klasie na kolonie w Pieniny. Było tak pięknie, ale ja tęskniłam za mamą. Śpiewaliśmy piosenki, które mnie wzruszały. Bardzo mocno wdrukowały się we mnie tragiczne wydarzenia poznańskiego czerwca 1956 roku. Wszędzie czołgi, białe noce od strzałów. Tata szedł w pochodzie, bardzo się o niego bałam. Do dziś pamiętam, jak stałam na klatce schodowej i drżałam, czy mama wróci do domu z pracy. Później opowiadała, że chyłkiem przemykała pod ścianami domów. Zginął chłopak z sąsiedniej kamienicy. Szedł w pochodzie tuż przed tatą. Trudne czasy.