– Mając do wyboru różne kierunki studiów, zdecydowała się jednak Pani na fizykę i chciała się potem wybrać na Sorbonę.
Ale na pewno nie zostałabym Einsteinem. (śmiech) Wcześniej skończyłam szkołę od swoich rówieśników, bo szybko i dobrze się uczyłam. Bez problemu dostałam się na Uniwersytet Jagielloński.
– W znakomitej książce „Pendereccy. Saga rodzinna” mąż zdradził, że zakochał się w Pani bez pamięci: „Zwariowałem na jej punkcie. Była dziewczyną wyjątkowej urody, nieśmiałą i nie zdawała sobie sprawy, jaka jest piękna”.
Ale ja nie byłam nim zainteresowana, miałam wtedy 17 lat. Pamiętam, że poznałam go w Filharmonii Krakowskiej. Bardzo mi zaimponował swoimi wczesnymi kompozycjami i po koncercie z bukiecikiem kwiatków poszłam mu pogratulować. Nasze rodziny spędzały potem wspólnie wakacje nad morzem. Pewnego dnia Krzysztof zaskoczył mnie, mówiąc: „Ja się z tobą ożenię”. Przerażona uciekłam. On jednak był uparty. Kiedy jechałam autobusem do Krynicy na ferie, jechał za mną samochodem. Chodził moimi drogami… Wyszłam za niego, jak miałam 19 lat. Pobraliśmy się tak wcześnie, bo dostał w Essen pierwszą w swoim życiu profesurę.
– Nie obawiała się Pani, że miał opinię bon vivanta, córkę z pierwszego małżeństwa i był 13 lat starszy?
Nie. Wydawał mi się kimś bardzo młodym, z dużym poczuciem humoru i odpowiedzialnym. Zresztą taki pozostał do dzisiaj. Zafascynowało mnie, że był wielką indywidualnością nie tylko w muzyce, również w stylu bycia. Nosił fioletowy sweter, zielone spodnie i czerwone skarpetki, czym zwracał na siebie uwagę. Pamiętam, co mój teść powiedział: „Nie wiem, jak długo mój syn z tobą będzie, ale chciałbym, żebyś wyrzuciła z szafy jeden jego garnitur, przypominający mi obicie na kanapę”. Dziś z takich materiałów szyje się modne garnitury, wówczas to było ekstrawaganckie.
– W tak młodym wieku wiedziała Pani, jak poprowadzić dom?
Wie pani, wszystkiego zostałam nauczona przez moją babcię. Wprawdzie mieliśmy gosposię, ale w weekendy dostawała wolne i wtedy z babcią przesiadywałam w kuchni. Uczyła mnie też dobrych manier. No i uważała, że młoda dziewczyna powinna trzymać się prosto, więc codziennie musiałam chodzić z kijkiem na plecach. Dzięki niej w domu wszystko potrafiłam zrobić i nic mnie potem nie zaskoczyło. Do dzisiaj jestem pedantką. Lubię, jak wszystko jest poukładane i zrobione na czas.
– Mąż twierdzi, że w domu potrafi tylko zaparzyć herbatę.
Nie, nie. Myślę, że z jego strony jest to wygoda, bo doskonale orientuje się, co gdzie jest, tylko udaje, że nie wie. To jest forma wycofania się z codziennych obowiązków, które spoczywają bardziej na kobietach.
– Ale „Pasję według św. Łukasza” zadedykował Pani w dowód swojej wielkiej miłości?
To prawda. Nikt się jednak nie spodziewał, że ten sakralny utwór odniesie w świecie taki sukces. Wtedy urodził się nasz syn Łukasz. Nie mogliśmy z nim podróżować, bo nie dostał paszportu. Dla komunistycznej władzy stał się gwarantem, że wrócimy do Polski. Co tydzień więc jeździliśmy z Essen do Krakowa, gdzie był pod opieką moich rodziców. W jedną stronę 1200 kilometrów, powrót w nocy w niedzielę, bo w poniedziałek mąż miał wykłady.
– Podróżując z mężem po świecie, mogła Pani poznać wielkie osobistości. Jakieś szczególne spotkania zapadły Pani w pamięci?
Oj, było ich wiele. Na przykład cudowne spotkania z Arturem Rubinsteinem czy Dymitrem Szostakowiczem. Pamiętam też konkurs muzyczny w księstwie Monako w 1967 roku, gdzie był jurorem, na którym pojawiła się księżna Grace Kelly i książę Rainier. W Monte Carlo mieliśmy być przyjęci w pałacu książęcym na obiedzie. Na szczęście wyniosłam z domu dobre wychowanie i chociaż byłam bardzo przejęta, potrafiłam już wtedy zachować się przy każdej okazji. Byliśmy z mężem bardzo młodzi. Takie spotkania pozostawiają ogromny wpływ na dalsze życie. Parę lat później mieliśmy kilka niezapomnianych spotkań z Salvadorem Dalim w jego niezwykłym domu w Cadaques…
Na zdjeciu: W dworku w Lusławicach podczas sesji dla VIVY! w 2002 roku.