Gabriela Czernecka 20 sierpnia 2017 13:30
1/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
1/11

W sobotę media obiegła smutna wiadomość - Janusz Głowacki nie żyje. Wybitny dramaturg miał 79 lat. O jego śmierci poinformowała żona, Olena Leonenko-Głowacka. Ukraińska pieśniarka w lipcu 2014 roku udzieliła szczerego wywiadu redaktor naczelnej magazynu Viva!, Katarzynie Przybyszewskiej. Przypominamy tę wzruszającą rozmowę o miłości, wojnie i Kijowie.

 

Polecamy: Tadla, Janda, Fijał, Lis... Gwiazdy wspominają Janusza Głowackiego

 

Kiedy na początku lipca prowadzimy z Oleną tę rozmowę, kiedy spacerujemy w słońcu po ulicach Kijowa, wdychamy tutejsze powietrze i zachwycamy się urodą miasta, nie wiemy jeszcze, że dzień później znów padną strzały na Majdanie, a dwa tygodnie później prorosyjscy separatyści zestrzelą nad wschodnią Ukrainą pasażerski samolot, w którym zginie 300 ludzi. Historia pisze się sama. Sam Majdan dziś jest już historią. W sierpniu z placu Niepodległości zniknęły namioty i barykady, przed tysiącami kijowian przemaszerowało dumnie ukraińskie wojsko.

Historia Oleny Leonenko zaczęła się właśnie na Majdanie, a  tak naprawdę na ulicy, która odchodzi w górę od Majdanu, na Michajłowskiej 24. Wracamy razem do jej miejsc dzieciństwa i młodości. Ona wspomina, ja odkrywam. Podążam za jej pamięcią, wzrokiem… Na Majdanie przystajemy przy każdej tabliczce, zdjęciu, ołtarzyku, kwiatach. „Złota niebiańska sotnia”. Stu zabitych. Kijów. XXI wiek. Okopy i barykady. Krajobraz po bitwie, która wciąż trwa. Rozglądamy się, gdy nagle Olena mówi, wskazując ręką…

A tam była moja klasa baletowa…

– Gdzie? Tu, na Majdanie?

Spójrz w górę. Ten wielki pałac z XIX wieku. Pałac Październikowy, tak nazwali go bolszewicy po opanowaniu Kijowa. Kiedy byłam dzieckiem, marzyłam, żeby dostać się tam do klasy baletowej. Wystawałam pod oknami, patrząc z zachwytem na tańczące dziewczynki. Ale to było miejsce zarezerwowane głównie dla dzieci z „wyższych sfer”, dzieci komunistycznych notabli. Mój ojciec pracował tam jako elektryk. Nie miałam szans, ale stał się cud – dostąpiłam zaszczytu stania na puentach przy drążku w pięknej różowej spódnicy.
Być jak Maja Plisiecka… To było jedno z marzeń wielu radzieckich dziewczynek.

– Ćwiczyłaś przy drążku i patrzyłaś na Majdan.

Wtedy na plac Rewolucji Październikowej. Był reprezentacyjny, z kaskadą fontann i pocztą główną. Patrzyłam na stare drzewa z korzeniami, które przebijały się przez asfalt i kłębiły nad powierzchnią jak smoki albo stare węże. Kasztanowce zrastały się wierzchołkami, tworząc zielone sklepienie. Taki wielki kościół. Krzyczały ptaki, szumiały drzewa i fontanny. Tak mógł wyglądać raj.

– I tak widziały to oczy dziecka.

 

Dalsza część wywiadu w naszej galerii. Zapraszamy!

 

Polecamy: Janusz Głowacki nie żyje. Wybitny prozaik miał 79 lat

2/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
2/11

Olena Leonenko-Głowacka: W rzeczywistości raj był piekłem. Babcia Ola uczyła mnie, że mam siedzieć cicho. Nic nie mówić, nic nie robić, nie wyróżniać się. Bo nawet ściany mają oczy i uszy. Być niewidocznym – oto gwarancja przetrwania. Pół roku przed II wojną światową jej mąż, a mój dziadek powiedział koledze: „Stalin chce wojować? Ale czym? Nie mamy broni. Czy on jest chory psychicznie?”. Kolega zakapował i to wystarczyło, żeby dziadek został uznany za wroga ludu i zamordowany. A babcia zgarnęła dzieci i uciekła z Kijowa. Zmieniła nazwisko, żeby zatrzeć ślady, bo rodzinę wroga ludu czekał w najlepszym razie gułag. Przeżyła głód i strach, i odrzucenie. Nigdy nie przyznała się, jak się naprawdę nazywa i skąd pochodziła jej rodzina. Kiedy ją pytałam, kładła palec na usta. Potem zaczęła się wojna i ciężka „rosyjska” zima. Po drogach zamarzały bezdomne dzieci. Babcia zbierała sieroty i błagała chłopów, by przyjęli je na zimę. Ale nikt nie chciał… „Sami nie mamy co jeść”, odpowiadali. A kobiety nosiły wówczas po kilka spódnic, więc w jednej z wsi, gdzie znów ich nie przyjęto, babcia usiadła na drodze, a pod spódnicami poukładała te swoje i nie swoje dzieci. I tak przesiedziała całą noc. Rano, kiedy ludzie wyszli z chat, zobaczyli dziwny obraz: spod spódnic, jak pisklęta, wystawały twarzyczki stłoczonych dzieci. Ulitowali się i przygarnęli je. Dziadka oczyszczono z zarzutów dopiero w 1999 roku. Dostaliśmy oficjalne pismo. Kiedyś mój ojciec, dekorując świąteczną choinkę w tym Pałacu Październikowym, montował na jej wierzchołku obowiązkową czerwoną gwiazdę. Nagle zasłabł i omal nie spadł z wysokiej drabiny. Opowiadał, że miał wizję: zobaczył, jak torturują, a potem mordują jego ojca. Okazało się, że rzeczywiście, dziadek był przesłuchiwany i rozstrzelany dokładnie w tym miejscu – wtedy siedzibie Czeka, gdzie ja później ćwiczyłam balet, patrząc przez okno na plac Rewolucji Październikowej, obecny Majdan. W tym pałacu, w czasie wojny, była siedziba gestapo. Chichot historii?

– Piękny Majdan… Miejsce życia, które stało się miejscem śmierci.

Byłam tutaj kilka razy, kiedy Majdan walczył. Smród płonących opon, zaduch buchający z namiotów, koksowniki, a wokół nich tłumy zmarzniętych ludzi. Patrzyłam w ich oczy i zadawałam mnóstwo pytań. Ci ludzie już nie wyglądali na postsowieckie twory w alkoholowym transie, tylko na ludzi przebudzonych. Obok – drewniane tarcze i koktajle Mołotowa, a z drugiej strony – uzbrojony po zęby Berkut i „strzelcy wyborowi” – mordercy w kominiarkach. W lobbyhotelu Ukraina, dumy komunistycznej architektury, leżał na posadzce długi szereg zabitych. Tego się nie da zapomnieć. Ale ludzie się nie poddawali. Z rozpaczy, z nadziei, a może z rosnącej nienawiści. Wiedzieli też, że jeżeli opuszczą Majdan, daleko nie zajdą, Janukowycz ich dopadnie. Tu, na Majdanie, mieszało się wszystko: i płacz, i modlitwy, i przekleństwa, i języki. Byłam tutaj też wiosną. Towarzyszyłam Januszowi Głowackiemu podczas pokazu filmu „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Film otwierał dziewiąty festiwal Dni Kina Polskiego. Miał być pokazany też na Majdanie, ale partia Batkiwszczyna wyłączyła prąd, tłumacząc to brakiem pieniędzy. Dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie, Jarosław Godun, wywalczył pokaz filmu w pierwszym programie ukraińskiej telewizji. I „Wałęsę…” obejrzało kilkadziesiąt milionów Ukraińców. A teraz jest lato. I jestem na Majdanie z tobą. Na wschodzie Ukrainy strzelają, a tutaj, póki co, spokój.

 

Polecamy: Janusz Głowacki nie żyje. Wybitny prozaik miał 79 lat

3/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
3/11

– Nie miałam pojęcia, że tu wciąż toczy się majdanowe życie…

Ludzie powiedzieli, że nie odejdą z Majdanu tak długo, jak to będzie konieczne, bo po pomarańczowej rewolucji politycy ich zawiedli. I że nie po to przelewali krew, żeby znów ich oszukano. Popatrz, tam na sznurze suszą się ubrania, a tam facet się goli, a tam stoi kolejka. To po barszcz ukraiński ugotowany tu, na miejscu, w ogromnym garze. A tu, obok namiotu, mieszka suka z siedmiorgiem psiąt. W Związku Radzieckim przez 70 lat próbowano zbudować komunizm i nie wyszło. A majdanowcy w kilka tygodni zbudowali sprawnie działającą komunę. Podzielili Majdan na sektory, każdy wiedział, za co jest odpowiedzialny, czym się zajmuje: kto gotuje, kto sprząta, kto pilnuje porządku, a kto broni Majdanu. Ludzie mówili tu w języku i ukraińskim, i rosyjskim, i po polsku, i po tatarsku. Ale głównym językiem porozumienia był rosyjski. Majdanowcy mówili mi: „Zbudowaliśmy tu wieżę Babel i dokończymy ją. To miejsce święte”. Wiesz, dziś myślę, że każdy z nas ma swój Majdan. Majdan dla mnie to walka o ideały, świadome stanie w prawdzie.

– Pamiętasz wiersz Miłosza „Campo di Fiori”? Gdy palono Giordana Bruna, kupcy sprzedawali cytryny. Gdy ginęłogetto, dziewczyny kręciły się na karuzelach. Tu, na Majdanie, jest to samo. Obok miejsca, gdzie giną ludzie, najdroższa ulica Kijowa, gdzie tętni życie…

Taki jest świat. Śmierć i życie tańczą razem hopaka – to taniec, a właściwie elementy walki, które były przekazywane na Ukrainie z pokolenia na pokolenie. Bojowy hopak łączy w sobie dążenia do duchowego i fizycznego doskonalenia. Wiesz, że kiedyś Ukraina nazywała się Rusią Kijowską, a Kijów – Matką Miast Ruskich. Według rosyjskiej wersji historii Ukraina oznacza „Okraina”, czyli ubocze, prowincja. A jeśli coś spycha się na ubocze, nazywa prowincją, to jakkolwiek piękne i mądre będzie to miejsce, staje się nieważne. Przez wieki wykonano świadomą pracę nad tym, żeby Ukraina była „Okrainą”.

– Ale wróćmy do Kijowa… Chodźmy w górę, ulicą od Majdanu. Tam się urodziłaś, tam było Twoje podwórko, Twoje dzieciństwo, Twój świat. Michajłowska 24.

Byliśmy tam sześć lat temu z Januszem. Wiele lat po tym, jak opuściłam Kijów. Zwykle, kiedy wracasz na miejsce dzieciństwa, wszystko wydaje ci się mniejsze. A ja odkryłam ze zdziwieniem, że moje podwórko jest ogromne. Michajłowski labirynt. Piękne, stare kamienice, wysokie okna, mury. Wszystko takie wielkie…

– Dom, w którym się urodziłaś, już nie istnieje.

Wyburzono go. A moją rodzinę przerzucono na lewy brzeg Dniepru. Tam były fabryki i tam mieszkali robotnicy. Lewy brzeg Dniepru jest płaski, nie ma tej poezji prawego, który stoi na siedmiu świętych górach. Jest też ósma zwana Łysą. I pod tą Łysą mieszkał Michaił Bułhakow. Tu przez 12 lat pracował nad arcydziełem „Mistrz i Małgorzata”. Choć akcję przeniósł do Moskwy, cała demonologia pochodziła z ukraińskiej tradycji. Ale wróćmy do mojej Michajłowskiej… Kilka lat temu, razem z Januszem Głowackim, napisaliśmy muzyczną opowieść „Podwórko-Świat”. Opowieść o moim dzieciństwie. Nagle przypomniałam sobie twarze sąsiadów, ich poplątane losy, pieśni, które płynęły ze wszystkich okien. I na tym zbudowaliśmy spektakl, żeby pokazać, że w największym upodleniu, w największej biedzie, ludzie i tak tworzą piękną kulturę. Michajłowska była tyglem kulturowym. Mieszkali tu Gruzini, Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie, rodziny mieszane, antysemici, dużo psów i dużo kotów. Jedni truli psy, inni koty. Trwała bezwzględna walka o sznur do suszenia bielizny. Oczywiście bieliznę sąsiadów znało się na pamięć, każdą cerę i łatę… Mieszkali tam też Polacy. Nie wiedziałam, że są Polakami, byłam tylko zaskoczona, bo oni mówili: „Idziemy do sklepu”, a w języku rosyjskim „sklep” to grobowiec. Jacy dziwni ludzie, myślałam, codziennie chodzą na cmentarz.

 

Polecamy: Janusz Głowacki nie żyje. Wybitny prozaik miał 79 lat

4/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
4/11

– Kijów lat 70…

Pamiętam śpiew ptaków, drzewa z poplątanymi korzeniami, które szumiały, jakby opowiadały bajki. Lubiłam siedzieć na tych korzeniach. Nade mną szumiały liście, a ja czułam się jak księżniczka tatarska, którą słudzy wachlują wachlarzami. Obok, na skwerku, stał miedziany lew z XI wieku. Stoi nadal. Chodź, pokażę ci go. Był moim przyjacielem i powiernikiem. I kiedy walił się mój dziecięcy świat, wyobrażałam sobie, że on ożywa i idzie lwim, dostojnym krokiem obok mnie. Kiedy przeniosłam się do Polski, lew został w Kijowie.

– To Twoja kijowska bajka, a tamta kijowska rzeczywistość?

Komunistyczna. Wszyscy byliśmy dziećmi Lenina. Metro im. Lenina, plac im. Lenina, fabryka im. Lenina, łóżko dla nowożeńców trzyosobowe – „Lenin z nami”. Byliśmy „oktiabratami”, czyli dziećmi października i wszyscy musieliśmy nosić na sercu gwiazdki z Leninem. Chodziliśmy do szkoły w brązowych mundurkach, sukienkach z czarnym fartuszkiem na co dzień, z białym na komunistyczne święta. Obowiązkowe białe, wykrochmalone kołnierzyki i kokardy we włosach. Na co dzień czarne lub brązowe, na święta – duże, białe. Na rękaw sukienki nakładałyśmy czarny rękaw, żeby nie ubrudzić się atramentem. Uczyliśmy się kaligrafii, pisaliśmy wiecznymi piórami. Wszystkie leworęczne dzieci przestawiano na prawą rękę. Mnie zresztą też. Nie było wolno chodzić do cerkwi. Babcie tylko mogły. Nawet prawosławni popi byli w większości agentami KGB, sporządzali notatki ze spowiedzi. Za modlitwę w cerkwi można było stracić pracę, pozycję, wszystko. Jeśli jakiś komunista zabłądził i zajrzał tam choć na chwilę, był wywalany z partii. Moja babcia była prawosławną Rosjanką i ciągnęła mnie tam na siłę. Wstydziłam się w szkole. Przysięgałam, że nie wierzę w ten „przeżytek” i że chodzę tam tylko popatrzeć na obrazy, jak w muzeum, i posłuchać śpiewu. Któregoś razu jednak mnie dopadło – stojąc pośrodku cerkwi, zobaczyłam, że przyglądają mi się życzliwie wszyscy święci. Zrozumiałam, że ci święci zawsze ze mną są i nigdy nie jestem sama. Ilekroć się boję, przypominam sobie ten moment.

 

Polecamy także: TYLKO U NAS „Potrafił zobaczyć więcej niż wszyscy”. Jerzy Iwaszkiewicz wspomina Janusza Głowackiego

5/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
5/11

– Święci patrzyli? A nie agenci wszechobecnej Matuszki Rosiji?

Dziecko bardziej się boi diabła niż agenta KGB. A ci też patrzyli, podsłuchiwali, więzili, a czasem zabijali. Ale też pamiętam, że mój ojciec, choć był komunistą i bardzo wierzył Leninowi i Stalinowi, w ogóle wierzył w Związek Radziecki, jego siłę i moc, nocami słuchał Głosu Ameryki i Radia Svoboda, które były zagłuszane i oczywiście zakazane. Chciał wiedzieć więcej niż tylko to, co głosiła propaganda. Nawet jeśli się bał.

– Tata Rosjanin, komunista, mama Ukrainka. Jak wtedy udało się to pogodzić?

Związek Radziecki nie szanował mniejszości narodowych, chociaż trudno nazwać mniejszością naród, który ma 45 milionów. W Kijowie wtedy mieszkały cztery miliony Ukraińców. Mama moja pochodziła z ukraińskiej wsi i ukraiński był jej językiem pierwszym. Ale ponieważ ojciec powiedział jej, że nie ma żadnego języka poza rosyjskim, musiała mówić po rosyjsku. Wpajał jej to twardą ręką. Mnie też.

 

Polecamy także: TYLKO U NAS „Potrafił zobaczyć więcej niż wszyscy”. Jerzy Iwaszkiewicz wspomina Janusza Głowackiego

6/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
6/11

– Jak więc nauczyłaś się ukraińskiego?

Po kryjomu. Mama, ucząc mnie gotować, śpiewała ukraińskie pieśni i rozmawiała ze mną po ukraińsku. Moja delikatna, silna mama… Kiedyś dzwonię do niej i pytam: „Jak się czujesz?”. Ona mówi: „Dobrze, córeczko, a jak u ciebie, opowiadaj”. Potem się okazało, że leżała w szpitalu. Mama nigdy nie płakała, nie żaliła się. Kiedy było jej źle – śpiewała. Zawsze mówi: „Chwała Bogu, jeszcze żyjemy!”. Kilka lat temu zaczęła mówić, że władza próbuje sprawdzić, jak długo potrafimy żyć bez pieniędzy, i ciekawe, co jeszcze wymyśli, by nas wykończyć. Ale nie narzekała na życie, a miała na co. Kilka lat przed śmiercią ojciec był sparaliżowany. Mama się nim czule opiekowała. Sama była po operacji kręgosłupa, a ojca, dwukrotnie od siebie większego, dźwigała, bo on nie dopuszczał nikogo innego. Przed śmiercią tata poprosił, żeby przyszedł do niego pop. W języku ukraińskim wyznał swoje dwa grzechy śmiertelne: pierwszy, że był komunistą, i drugi, że nie wierzył w Boga. Dostał rozgrzeszenie i umarł jako prawosławny Ukrainiec. A mama do dziś go kocha. I tęskni.

– Takie są ukraińskie kobiety?

Taka jest moja mama.

 

Polecamy także: TYLKO U NAS „Potrafił zobaczyć więcej niż wszyscy”. Jerzy Iwaszkiewicz wspomina Janusza Głowackiego

7/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
7/11

– Powiedziałaś, że Ukraińcy nie mieli tożsamości, Rosjanie wierzyli w komunizm. A Ty? Kim się czułaś?

Wszystkim po trochu i jeszcze człowiekiem, co wcale nie jest łatwe. Mama mówiła, że zaczęłam śpiewać, zanim zaczęłam mówić. I te wszystkie pieśni, które słyszałam w domu, w telewizji, w radio, na podwórku, potem zaczęłam zbierać. Jeździłam po Ukrainie, najpierw ze szpulowym magnetofonem, potem z kasetowym. Zbierałam pieśni unikalne, przedchrześcijańskie. Może to moja rola w życiu, mój Majdan: zbierać, ratować ginącą kulturę, łączyć ją z tym, co nowe, śpiewać i opowiadać. I ukraińskie pieśni, i rosyjskie. Świat jest wielkim muzeum i do tego muzeum drzwi muszą być otwarte. Nikt nie ma prawa grubą kreską dzielići odcinać nas od korzeni. A korzenie drzew pod asfaltem są poplątane. Są jak system nerwowy albo krwiobieg. W dzisiejszych czasach głupotą jest wsadzać ludzi w sztywne ramy. Dlaczego nie możemy żyć w pokoju i czerpać z piękna wytworzonego przez różne kultury? Dlaczego, zamiast łączyć, dzielimy? Dlaczego zabraniamy ludziom być, kim chcą?

– Tobie zabraniano.

Nieskutecznie. Byłam uparta. Wprawdzie kiedy ojca wyrzucono z pracy w Pałacu Październikowym, mnie też wyrzucono z klasy baletowej, ale trafiłam do wyjątkowej szkoły, której dyrektor przechowywał niedobitki inteligencji. Byli moimi wychowawcami. Nauczyli odróżniać piękno od brzydoty. Mam szczęście w życiu, bo spotykam wyjątkowych ludzi. Dzięki wybitnej pani profesor od języka rosyjskiego recytowałam z pamięci dzieła Puszkina. Nauczycielka plastyki rozkochała mnie w rysunku, a nauczycielka muzyki nauczyła rozumieć muzykę Czajkowskiego, Szostakowicza, Strawińskiego. Kochałam tych nauczycieli. Ale szkołę zamknięto.

 

Polecamy także: TYLKO U NAS „Potrafił zobaczyć więcej niż wszyscy”. Jerzy Iwaszkiewicz wspomina Janusza Głowackiego

8/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
8/11

– Dlaczego?

Władze uznały, że szkoła nie kształci dzieci w kierunku zgodnym z kierunkiem partii, więc dzieci rozrzucono po różnych szkołach. Trafiłam do takiej, którą po cichu nazywałam „gestapo”. Codziennie o 7.30 rano był apel i marsz z flagą przed gmachem szkoły.

– Nauczyciele…

Nauczyciele, pytasz? Trudno ich tak nazwać. Niewiele się od nich nauczyłam.

– I co się stało z Twoją artystyczną duszą w tej nieludzkiej szkole?

Ćwiczyłam sztukę przetrwania według przepisu babci Oli – nie protestuj i maszeruj. Tak maszerowałam do 13. roku życia, aż trafiłam do studio przy teatrze pantomimy. Od tego momentu zaczęłam prowadzić podwójne, a może i potrójne życie. Ojciec zabronił mi chodzić na te zajęcia, bo balet albo gimnastyka sportowa to są konkrety i duma narodowa. A co to jest ta pantomima? Robienie z siebie błazna. Więc chodziłam w tajemnicy przed nim. W szkole pantomimy żyłam naprawdę, w szkole obowiązkowej tylko trwałam. A ojca okłamywałam. Kiedy dostałam główną nagrodę na festiwalu pantomimy w Kijowie, dumna nauczycielka odprowadziła mnie do domu. Było późno. Tata siedział na taborecie i trzymał w dłoni wielki, stary budzik. „O której wracasz, ty bladź jedna, i kim jest ta stara k…?”. Nauczycielka uprzejmie zaczęła tłumaczyć, że mam talent i że dostałam główną nagrodę, a ojciec jej przerwał, rzucając tym budzikiem w twarz. Zdążyłam złapać budzik, a nauczycielka złapała mnie i uciekłyśmy. Ojciec nas nie gonił. Mieszkałam u niej ponad tydzień. Wróciłam do domu na błagalną prośbę mamy, ale już nigdy nie czułam, że to mój dom. Zrozumiałam wtedy, że nie chcę żyć tak, jak żyje ojciec. Często powtarzał: „Nie rób tak, jak ja robię, tylko tak, jak mówię, bo ja wiem, co ja mówię”.Nawet na logikę dziecka coś tu nie gra. W pewnym momencie nauczycielka stwierdziła, że jestem gotowa przejść do innego studia
w profesjonalnym teatrze pantomimy. Był to teatr znany i uznany – Mimikriczi. Występowali w całym ZSRR. Dla mnie to była szansa.

– Na ucieczkę z domu czy ucieczkę w sztukę?

Na jedno i drugie. Miałam 15 lat. Byłam wśród dorosłych ludzi. Traktowali mnie jak swoją, nie wiedzieli, ile mam lat. To się wydało, kiedy mieliśmy wyjechać na festiwal do Leningradu. Okazało się, że nie mam dowodu osobistego i wyjechać nie mogę, bo nie pozwala na to ojciec. Od tego momentu rozpaczliwie czekałam, kiedy skończę 16 lat. Na dzień, w którym dostanę dowód osobisty i będę mogła sama decydować, co jest dla mnie dobre.

– I tak dostałaś dowód i do domu już nie wróciłaś.

Dość wcześnie nauczyłam się samodzielności.

 

Polecamy także: TYLKO U NAS „Potrafił zobaczyć więcej niż wszyscy”. Jerzy Iwaszkiewicz wspomina Janusza Głowackiego

9/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
9/11

– Dom. Co to w ogóle dla Ciebie znaczy?

Słysząc słowo „dom”, dostawałam dreszczy ze strachu. Tęsknota za domem pojawiła się z wiekiem. Całe dzieciństwo spałam na rozkładanym na noc przenośnym łóżku, w przechodnim pokoju. Każdy mógł wejść, wyjść. Nie było intymności, bezpieczeństwa. Do tego ciągłe bicie i awantury. Ucieczki, strach, samotność. Może dlatego nigdy nie czułam, że dom to coś, co chroni przed światem. Zawsze w plecaku, prócz zeszytów, miałam szczoteczkę do zębów i ubranie na zmianę, w razie gdybym musiała znów uciekać. Potem dołożyłamtam dowód osobisty i to był już cały mój majątek. Ograniczyłam swoje potrzeby do minimum. I myślę, że dzięki temu miałam ciekawe dorastanie. Starałam się być niezależna. Podążałam za tym, co mnie inspirowało.

– Nie miałaś potrzeby posiadania domu, własnego miejsca?

Nie. Wystan Hugh Auden napisał, że „kiedy raz zacznie się uciekać, to potem już nie ma ucieczki od ucieczki”. Dopiero w Polsce znalazłam dom i zatrzymałam się na dłużej. W Kijowie było mi wszystko jedno, gdzie mieszkam. Dzięki pantomimie weszłam w środowisko artystów. Z każdym dniem, miesiącem, rokiem poznawałam coraz więcej ludzi, coraz więcej filozofów, pisarzy, poetów, malarzy. Istniały wtedy „salony literackie”. Jeden z takich salonów prowadziła poetessa „Czerepacha”, czyli „Żółw”. Wpadałam do niej często na „pojedynki” poetów. Walczyli na wiersze. Czasem ktoś czytał fragmenty swojej powieści, ktoś grał swój nowy utwór. Często wymienialiśmy się zabronionymi książkami. Po pewnym czasie zamieszkałam u niej w kuchni. Nazwała mnie „Rysią”, powiedziała: „W moim zoo każdy ma imię. Ryś jest samotnikiem i chodzi własnymi drogami, kiedy ktoś go atakuje, zabija. To do ciebie pasuje”.

 

Polecamy także: TYLKO U NAS „Potrafił zobaczyć więcej niż wszyscy”. Jerzy Iwaszkiewicz wspomina Janusza Głowackiego

10/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
10/11

– Gdzie było to mieszkanie – salon literacki?

W starej części Kijowa. „Czerepacha” mieszkała mniej więcej w tych okolicach, gdzie teraz chodzimy. Popatrz, z jednej strony Wał Jarosława, to tam, gdzie są Złote Wrota, z drugiej Andriejewski Spusk, gdzie mieszkał Bułhakow. To moja ówczesna trasa. Chcę ci ten swój świat pokazać, ponieważ bez niego, bez tej ilości nieba, bez tych pagórków nie byłabym tym, kim jestem. Mieszkanie „Czerepachy” było w starej kamienicy na parterze. Wysokie, duże, z fortepianem w salonie i starymi obrazami malarzy rosyjskich na ścianach. W innym mieszkaniu, u innego przyjaciela, który był wnukiem znanego marszanda, wiele lat wcześniej pomieszkiwał genialny malarz Michaił Wrubel. Za czynsz płacił świeżo namalowanymi obrazami i dzięki temu mój przyjaciel miał dużą kolekcję malarstwa Wrubla. Widzisz, mieszkałam w „pięknych okolicznościach kultury” rosyjsko-ukraińskiej. Razem z „całym zoo” przeżyliśmy tragedię. Wybuch elektrowni atomowej w Czarnobylu w 1984 roku. Powiedziano w telewizji, że czerwone wino jest bardzo dobre na chorobę popromienną. Więc przyjaciele zaczęli zastawiać w lombardach starą biżuterię, bezcenne obrazy i kupowali wino skrzynkami. Nie było co jeść, ale wina nie brakowało. Tak minął rok i wciąż żyliśmy. A wielu, wielu umierało… Może kuracja podziałała? Ale takiego wybuchu twórczości już nigdy i nigdzie nie spotkałam. Naprawdę myśleliśmy, że umrzemy, więc wszyscy żyli tak, jakby był to ostatni dzień. Cały czas żyliśmy tylko sztuką.

– Żyłaś z tej sztuki?

W Związku Radzieckim nie potrzeba było pieniędzy, żeby przeżyć. Ktoś z naszych był stróżem, ja co jakiś czas zatrudniałam się do firmy sprzątającej. Była piosenka undergroundowej grupy Akwarium z Leningradu: „Jesteśmy pokoleniem dysydentów, pokoleniem ulicznych sprzątaczy i nocnych stróży”. Inteligencja ukraińska i rosyjska sprzątałai stróżowała. Musieliśmy pracować, żeby mieć to odnotowane w książce robotniczej, bo inaczej mogli nas wsadzić. Już po dwóch miesiącach niepracowania trafiało się do aresztu „za pasożytnictwo”. Przecież tak był potraktowany późniejszy laureat Nagrody Nobla Josif Brodski. Po procesie o pasożytnictwo dostał następujący wyrok: „Brodski systematycznie nie wypełniał obowiązku człowieka radzieckiego w dziedzinie wytwarzania wartości materialnych. Nie pracował, pisał i czytał na wieczorach swoje dekadenckie wiersze”. Trafił na syberyjskie ciężkie roboty, a potem został wydalony ze Związku Radzieckiego.

– Kijów to dla Ciebie szkoła życia?

Wielowątkowa. Dziś w Kijowie na ulicy spotkałam przyjaciela z dawnych czasów Wiktora Baksa. Nagle wspomnienia ożyły. Zapytał pod koniec rozmowy: „A pamiętasz tego pisarza, który w salonie »Czerepachy« czytał nam fragmenty swojej »Księgi Ksiąg«? Chciał przebić »Mistrza i Małgorzatę«, wplatał tam nasze historie. Wczoraj ją skończył”. 30 lat! Tyle mu to zajęło…

Ile by Tobie zajęło pisanie historii życia?

Nie zastanawiałam się. Może trochę więcej (śmiech). Całe moje życie to plątanina przypadków. Zbyt dużo szczegółów, a poza tym nie lubię siedzieć w przeszłości, zbyt dużo ran. A wracając do szkoły życia, to ważna dla mnie była praca w wędrownym cyrku. Trupa cyrkowa przyjęła mnie do swojej rodziny. Nauczyła, że każda chwila w życiu może być ostatnią. Teraz, w momencie wyjścia na scenę, musisz pokazać wszystko, co potrafisz, bo za chwilę może ciebie już nie być. Pracowałam ciężko, ciekła mi krew z nosa, płakałam. Ćwiczyłam bez wytchnienia. Jedna osoba siedziała na mnie, druga trzymała lewą nogę, inna prawą… i tak rozciągali mnie, pomagając przygotować numer „kobieta guma”. Budziłam się o szóstej, na trening chodziłam na czczo. W czasie treningu się nie jada. Wychodziłam z pracy wieczorem, a po szóstej już nie wolno jeść, żeby nie utyć. Dostałam nerwicy głodowej. Ale nauczyłam się, czym jest lojalność i miłość. Pracowała tam para akrobatów i raz, kiedy wykonywali wspólny numer, coś poszło nie tak. Ona spadła, ale tak, że pociągnęła za sobą partnera, zrzucając go z ogromnej drewnianej kuli. Oboje runęli na ziemię, a kiedy odzyskali przytomność, rzucili się na siebie, sprawdzając wzajemnie, czy żyją. Pomyślałam wtedy, że taką miłość chciałabym przeżyć.

– Przeżyłaś potem wiele miłości, ale samego cyrku mogłaś nie przeżyć…

Nie tak wiele. Dokładnie trzy, ale za to wielkie. Osiem miesięcy byłam w trupie cyrkowej, ale potem stało się… Wylądowałam na łóżku szpitalnym w gipsie od szyi do bioder. To były trzy miesiące, kiedy w ogóle nie wiadomo było, czy wrócę do zawodu, co w ogóle ze mną będzie. Wszystko, na czym mi zależało, straciłam. No proszę, gwałciłam swoje ciało, a ono powiedziało „chwatit”.

– I już nie wróciłaś do cyrku, ale wróciłaś do Kijowa, do pantomimy.

Zaczęłam dawać lekcje pantomimy i ruchu scenicznego w Studio Filmowym im. Aleksandra Dowżenki. Pracowałam z aktorami.

– Ile wtedy miałaś lat?

Dziewiętnaście, ale wyglądałam na trzydzieści. Tak naprawdę przez ten mój pokręcony los nikt nie domyślał się, ile mam lat.

– To jak wyglądałaś?

Miałam duże piersi, bardzo chude, długie nogi, długie ręce, długie palce, długą szyję, skośne oczy, pełne usta… coś okropnego.

– Dlaczego?!

Dlatego, że nie mieściłam się w kanonie urody, który obowiązywał w ZSRR: kobieta powinna mieć wąskie usta, żeby nie mówić za dużo, duże oczy, żeby patrzeć na męża posłusznym i pełnym podziwu wzrokiem, szerokie biodra, żeby rodzić dzieci. A do tego potrzebne były silne ręce i krótkie palce, żeby ciężko pracować dla dobra państwa.

– Rozumiem. Byłaś kompletnym przeciwieństwem.

System mnie wypluł, więc mogłam iść własną drogą.

– Za to potrzebował Cię Kijów. I wciągnął…

Zawsze był miastem kosmopolitycznym i otwartym. Bułhakow o nim mówił: „co drugi tutaj to albo wariat, albo geniusz”.

– Kiedy na dobre wyjechałaś z Kijowa?

W maju 1990 roku. Zapomniałam ci powiedzieć, że przed wyjazdem do Polski kilka lat byłam dyrektorem offowego teatru Wydybaj. Była to 60-osobowa grupa ludzi, z którą jeździliśmy między innymi na wyprawy po Ukrainie w poszukiwaniu starych pieśni, bajek, wierzeń. Jako szefową tego zespołu zaproszono mnie do Polski na warsztaty do Teatru Węgajty, potem do Gardzienic, potem do Teatru Ósmego Dnia.

– Czułaś, że wyjeżdżasz na zawsze?

Wyjechałam na miesiąc. A wyszło z tego wiele lat. Pracowałam później w Teatrze Narodowym, Współczesnym, Dramatycznym, Studio. Współpracowałam z Krystianem Lupą, Agnieszką Glińską, Krzysztofem Warlikowskim. Zrobiłam muzykę do ponad 20 spektakli teatralnych. A najdłużej, czyli przez dziewięć lat,występowałam ze swoimi spektaklami w Teatrze Ateneum. Zaprosił mnie tam Gustaw Holoubek. Pod jego opieką powstały pierwsze dwa spektakle: „Noc z Wertyńskim”, „Podwórko-Świat”, a później jeszcze „Jesienin”. Wydałam kilka płyt. I tak niepostrzeżenie zostałam emigrantką. Łatwe to to nie było. Janusz Głowacki napisał kiedyś, że „emigrant to ktoś, kto stracił wszystko poza akcentem”. Stres człowieka, który zna tylko język ukraiński i rosyjski, w zderzeniu z polską kulturą, z polską mentalnością jest porażający. Emigracja to gilotyna, odcina wszystko, co było wcześniej. Na szczęście miałam pracę. Teatr znowu stał się moim domem. Tu czułam się wśród „swoich”, a na ulicy było różnie. Byłam „ruska” i czasem obciążano mnie odpowiedzialnością za Katyń, a później za rzeź na Wołyniu.

– Do dziś tak się czujesz?

Z przerwami. Teraz śnię polskie sny. Jestem dumna, że Polacy zwyciężyli pod Grunwaldem. Kiedy w końcu dostałam polski paszport, a była to długa droga, płakałam. Pomyślałam wtedy, że KGB nie ma do mnie dostępu. A jeśli mnie nawet zamordują, to już jako Polkę. Dowód osobisty wyzwolił mnie z domu, paszport polski – z sowietyzmu.

– Ale popraw mnie, jeśli to mylne wrażenie, chodzimy po Kijowie, a ja czuję, że jesteś u siebie.

Bo to jednak moje miasto. I robię, co mogę, żebyś Kijów polubiła. Bardzo mi zależy, żebyś nie myślała, że Kijów to tylko wypalony Majdan. Czyli symbol zrywu, rozpaczy, zwycięstwa i żałoby. To też Ławra Kijowsko-Peczerska, która zajmuje całą górę na prawym brzegu. To Adriejewski Spusk, dzielnica artystów, coś na podobieństwo Montmartre, to XI-wieczny sobór Mądrości Bożej, który stoi obok pomnika Chmielnickiego, to Padół, w którym dużo jest cerkiewek, synagog, targów, teatrów. To też Chreszczatyk, gdzie książę Włodzimierz w 988 roku chrzcił swoich synów, a potem bojarów. Potem gnano całą ludność do Dniepru, żeby ochrzcić pogan. A dziś jest to cudowne miejsce odpoczynku, szeroka rzeka, podzielona wysepkami i półwyspami, w której nawet w środku miasta można pływać. Tak chodzimy i chodzimy, a wciąż nie zmierzyłyśmy stopami tych najważniejszych miejsc.

Chciałabyś wrócić do Kijowa?

Josif Brodski powiedział, że już po siedmiu latach emigracji człowiek nie wraca, tylko przyjeżdża. Możesz przyjechać do tego samego kraju, miasta, domu nawet, ale to już będzie inna historia. Inni ludzie, inne doświadczenia. Czy chciałabym wrócić? Chciałabym namalować obraz, napisać nową muzykę, nagrać kolejną płytę. Właśnie teraz pracuję nad dwiema płytami o Ukrainie dawnej i teraźniejszej. I żeby to było ważne dla mnie i dla ludzi. Może moim obowiązkiem jest, żeby pokazać ludziom muzyczne piękno i bogactwo Ukrainy. By w tej Ukrainie rozkochali się tak jak ja. A co będzie dalej ze mną? Nie wiem.

Życie Cię niesie?

Życie mnie niesie tam, gdzie chcę. Nigdy też niczego w życiu nie żałowałam. Mam taki niewidzialny miecz samurajski, którym odcinam przeszłość.

– Co byś straciła w życiu, gdybyś nie urodziła się w Kijowie?

Na pewno nie śpiewałabym piosenek z podwórka przy ulicy Michajłowskiej. Pewnie nadal bym słyszała i komponowała, ale już inną muzykę. Czy bym śpiewała? Z pewnością tak. Bo to jest jedna z najpiękniejszych rzeczy, która mnie mogła spotkać. Ella Fitzgerald powiedziała, że lepszą rzeczą od śpiewania jest śpiewać jeszcze więcej. Nie przeżyłabym wielkiej nieszczęśliwej miłości z kijowskim malarzem Kostią. I nie odkryłabym, że jedyną trwałą rzeczą, na której można się oprzeć jest powietrze. Bo kiedy człowiek się rodzi – wdycha, a kiedy umiera – wydycha. I życie toczy się pomiędzy wdechem i wydechem. I to jest jedyne, co jest dla mnie pewne. Reszta jest interpretacją. Za tę wiedzę jestem wdzięczna i Kosti, i mojemu miastu.

– Masz coś, co przypomina Ci Kijów?

To wszystko, co ci opowiedziałam, i jeszcze dużo więcej. A z rzeczy materialnych? Mam dwie spódnice mamy, wełniane w kratkę, które nosiła, kiedy była ze mną w ciąży. Mam też jej czapkę z tego czasu. Mam chustę, którą na drutach robiła wygnanka z Syberii. Nie wiem, czy była Rosjanką, Ukrainką czy Polką, bo nie chciała o tym mówić. Ta chusta podróżowała ze mną od początku. Była moim kocem, poduszką, a kiedy się bałam, zawijałam się w nią jak w kokon i wtedy się uspokajałam. Teraz jest już bardzo zniszczona i leży w drewnianej skrzyni razem z wypaloną kostką bruku, którą zimą zabrałam z Majdanu. Jestem już w innym punkcie swojej historii. Trochę mniej się boję. A ta chusta i te spódnice mamy przypominają mi o drodze, którą przeszłam. O miejscu, z którego zaczęłam. I że jestem dzielna.

– I zawsze masz swoje zdanie. Własne, odrębne. Unikalne.

Zawsze, nie zawsze, ale w przeciwieństwie do ojca staram się robić to, co mówię. Ktoś mi powiedział: „Zastanów się, czy chcesz mieć rację, czy być szczęśliwą?”. Dziś wolę być szczęśliwą. Ostatnio zadzwoniła do mnie dziennikarka i spytała, co sądzę o odwołaniu Roku Polski w Rosji i Roku Rosji w Polsce. Zawsze uważałam, że sztukę trzeba oddzielić od polityki. Rosyjska sztuka często szła pod prąd polityce, ale wygląda na to, że w tej chwili staje się coraz wyraźniej narzędziem propagandy putinowskiej i cenzura znów decyduje, co wolno, czego nie wolno wystawiać na deskach teatru. Poza tym czy można po inwazji na Ukrainę, którą Polska zdecydowanie potępia, wymieniać się z Rosją na kulturę? Uważam odwołanie za słuszne. I wtedy ona zapytała: „A czy teraz nie wstydzi się pani śpiewać rosyjskich romansów?”. Nie, nie wstydzę się. A niby dlaczego? Przecież romanse rosyjskie były pisane przez wielkich poetów, przez Puszkina i Lermontowa, przez wybitnych kompozytorów – Czajkowskiego, Alabiewa… A romans rosyjski uciekł z Rosji. Wyemigrował, kiedy do władzy doszedł Lenin ze swoimi bolszewikami. I za granicą żyje do dziś. I kocha się w nim cały świat. I dopóki istnieje miłość, a romans opowiada wyłącznie o miłości, wierzę, że ludzie będą chcieli tego słuchać. A ja będę śpiewać. Nie wstydzę się też, że mój ojciec był Rosjaninem. Może dzięki niemu jest we mnie tak zwana rosyjska dusza. Więc bardziej rozumiem biedę, koszmar i strach, w którym Rosjanie żyją. Niewolę, do której się przyzwyczaili. Bo słowo „demokracja” istnieje tam tylko w słowniku wyrazów obcych. Wolność wyboru? Jakiego wyboru? Co to jest wolność, wybór, prawo? Parę lat temu poszłam na terapię. Terapeutka pod koniec sesji powiedziała mi: „Napisz na kartce, do czego masz prawo”. Mało nie zwymiotowałam. Siedziałam nad tą białą kartką z miesiąc, płakałam i nie wiedziałam, do czego mam prawo. Owszem, wiem, o czym marzę, wiem, czego pragnę, ale do czego mam prawo? A czy mam jakieś? Słyszysz, Kasiu, jak głośno zaryczał kompleks sowiecki? Ludzie właśnie wyszli na Majdan, żeby domagać się prawa do prawa.

– Popatrz, wróciłyśmy na Majdan.

Nie ma innej drogi…

 

Polecamy także: TYLKO U NAS „Potrafił zobaczyć więcej niż wszyscy”. Jerzy Iwaszkiewicz wspomina Janusza Głowackiego

11/11
Olena Leonenko-Głowacka , Viva!, lipiec 2014
Copyright @Olga Majrowska
11/11

Redakcja poleca

REKLAMA

Wideo

Jedno zdjęcie Roxie Węgiel wywołało lawinę komentarzy. Odpowiedziała: „Ludzie muszą się przyzwyczaić, że jest inaczej”

Akcje

Polecamy

Magazyn VIVA!

Bieżący numer

MARCELA I MICHAŁ KOTERSCY: w styczniu powiedzieli sobie „tak”, ale to niejedyna rewolucja w ich życiu. KATARZYNA ŻAK: o tym, co jest jej największym szczęściem i czego najbardziej żałuje. ANDREA CAMASTRA: dla zdobywcy gwiazdki przewodnika Michelin gotowanie jest jak teatralny spektakl. ALDONA ORMAN Z CÓRKĄ IDALIĄ w rozmowie pełnej metafizyki, ale też zwykłej codzienności. SWIFT, CYRUS, EILISH, GOMEZ, DUA LIPA: idolki zbiorowej wyobraźni.