Małgorzata Socha – co myśli o swoim wyglądzie
– Pyta Pani czasem lustra: „Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie?”.
Nie. Nie lubię się sobie przyglądać. Też w pracy zawodowej tego nie robię, żeby później analizować swoją grę.
– Nie ma samouwielbienia?
To mi nie grozi. Chyba częściej są takie momenty, kiedy się sobie raczej nie podobam.
– Bo?
Bo stawiam sobie na tyle wysoko poprzeczkę, że nie jestem w stanie jej dosięgnąć. A to mnie denerwuje.
– A wygląd też Panią denerwuje?
Póki nie spojrzę w lustro, to nie. Ale bez przesady, nie dajmy się zwariować! Chociaż zawsze można powiedzieć: mogłabym schudnąć.
– A mieć inny nosek?
To, że mam nosek podobny trochę do Miss Piggy, jest w porządku.
– Inny podbródek? Niczego nie sugeruję.
Nie, jest w porządku. Jak mi kiedyś obwiśnie podbródek, to może zacznę grać inne role. Chyba więc jestem pogodzona ze sobą. Bardziej denerwuję się na siebie, że czegoś nie potrafię, nie wiem, niż moim wyglądem.
– Uważa Pani, że dobrze się dzieje, że zrobiliśmy z aktorów maskotki, którymi się bawimy, ich życiem, ich wyglądem, a mniej nas zajmuje, jak grają?
To już jest chyba światowy trend, nie tylko w Polsce. Trudno.
Małgorzata Socha unika skandali
– Choć Pani jest w kategorii maskotki mass mediów kiepska.
Kiepska?
– Ten sam facet od lat, jest Pani szczęśliwa, ciągle go kocha, żadnych skandali. Może czas coś zmienić?
Co pan proponuje?
– Jakoś publikę czymś zabawić.
Zapraszam do Teatru 6. piętro. Tam się ludzie śmieją. Teraz u Żeni i u Michała mam już drugi spektakl. Choć to teatr komercyjny i ktoś może mi przyciąć, że jestem „komercyjna do bólu”.
– Więc jest Pani koleżanką z teatru Kuby Wojewódzkiego…
A pan się koleguje z Kubą Wojewódzkim?
– Tylko jak robię z nim wywiad, poza nimi się nie widujemy, niestety.
To więc mamy tego samego kolegę, a teraz, przy „Edukacji Rity”, jestem koleżanką z pracy Piotra Fronczewskiego.
– Ma Pani jakąś agentkę, agenta?
Agenta.
– On nie podpowiada Pani, że trzeba by jakiś skandalik zrobić, żeby tak zafurczało wokół Pani?
Nie mam interesu w tym, żeby sprzedawać siebie jako produkt.
– Słyszałem opowieści, że na castingach osoby, które decydują, biorą pod uwagę to, jak dalece głośno jest wokół aktora.
Małgorzata Socha – jak zdobywa role?
To już się zmienia. Jeżeli chodzi o filmy, reżyserzy stronią od aktorów, którzy są okrzyczani, o których się pisze w gazetach i są w każdym tabloidzie i we wszystkich portalach. Są za bardzo utożsamiani sami ze sobą, a reżyserom chodzi o to, żeby widzowie uwierzyli w „tę” postać. To częściej producentom chodzi o to, żeby sprzedać film, a znane nazwisko może przyciągnąć widza.
– Ale to by się nie zgadzało z tym, co widzę na plakatach. Szyc, Karolak, Kot, Kot, Karolak, Szyc.
Z facetami jest ogólnie w Polsce trudniej.
– Jest ich mniej?
Jest ich mniej i jest mniej dobrych. Dużo więcej jest dobrych aktorek, dużo więcej jest fajnych kobiet niż facetów. Gdyby reżyserzy chcieli zrobić film tylko o kobietach, to wtedy by mogli zagrać sami dobrzy aktorzy.
– Jakiś casting w ostatnich latach Pani przegrała i bardzo to przeżywała?
Większość castingów przegrałam. Ale nie przeżywam takich rzeczy. Jeśli nie miało być moje, to po co mam to przeżywać?
– „Nie miało…”. To nie Pan Bóg daje role, tylko komisja castingowa.
To nie jest program „X Factor”, gdzie siedzą trzy osoby za pulpitem i wciskają guziki. Jest aktor, kamera, tekst w głowie, partner do pomocy przy scenie i kręcimy.
– Wchodzicie, robicie swoje, wychodzicie i żadnej opinii nie słyszycie?
Nie.
– Potem tylko dzwoni telefon?
Nie dzwoni albo dzwoni z propozycją: „Zapraszamy panią na kolejny etap”.
– Przed castingiem siedzi was tam kolejka?
Albo siedzi nas kolejka, albo jesteśmy już umówieni na godzinę, to zależy, jak sobie ustawi to reżyser castingu.
– A jeśli siedzi kolejka, to jest trochę tak jak przed egzaminem maturalnym?
Inaczej. Wszyscy pytają: „Co u ciebie?”, „Jak w domu?”, „Jak dzieci?”, „Jak mąż?”, „Muszę lecieć nianię zmienić”, a ktoś na to: „O, super, ty jesteś wolna, ty jeszcze nie masz dzieci”. Mówię: „No tak, fajnie, ale może kiedyś, jak Bóg da, to ja już idę, na razie, cześć, powodzenia”.
– Nie ma pytań: „A jak ty to zrobisz?”?
O takie rzeczy się nie pyta.
– Można się modlić o wygranie castingu?
Pewnie tak. Proponuję przed castingiem.
– Musi budzić lęk taki sposób uzależnienia swojej pracy od gustów innych ludzi, od ich: spodobało się, nie spodobało.
Małgorzata Socha o dojrzałych aktorkach
Miałam takie lęki, ale w końcu przestałam o tym myśleć. Mój profesor Jarosław Gajewski zawsze powtarzał, że w naszym zawodzie musimy żyć w niepewności, żebyśmy nie osiadali na laurach. I nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie „ten” moment, „ta” chwila.
Mówi się, że kobiety mają mniej czasu, żeby zrobić karierę. Chociaż teraz dojrzałe kobiety są bardziej doceniane. Jak się na przykład patrzy na Agatę Kuleszę, która od dwóch lat rozkwita, chociaż wcześniej chodziła po tej ziemi, grała w Teatrze Dramatycznym, serialach, filmach i nagle: Jest! Objawienie Agata Kulesza! Gratuluję spostrzegawczości.
– A ile czasu musiałaby Pani nie wygrać castingu, nie być obsadzona w teatrze, żeby sobie Pani dała spokój z aktorstwem?
Małgorzata Socha o aktorstwie i pracy w agencji nieruchomości
Już kiedyś o tym opowiadałam. Miałam już taki moment w życiu. Po zagraniu u Janusza Majewskiego w „Po sezonie” wydawało mi się, że jak się zagrało u „takiego” reżysera, w „takim” filmie, z „taką” obsadą, to bardzo proszę…
– Drzwi się otwierają.
A tutaj nic. W teatrze Ateneum grałam drobne epizody. A każdy ma rachunki do płacenia. Ja wtedy wzięłam kredyt na mieszkanie i musiałam zacząć go spłacać, a nie było z czego. Poszłam więc do pracy w agencji nieruchomości.
– Dawała Pani radę?
Tak, jedno mieszkanie sprzedałam, jedno wynajęłam i przyjęłam rolę agenta nieruchomości.
– Jakim była Pani agentem? Oczarowującym nieruchomością, którą ma sprzedać, czy raczej podkreślającym praktyczne walory lokalu?
Jest takie powiedzenie agentów nieruchomości: dom z potencjałem. To zawsze można powiedzieć. Ale ja byłam takim agentem dobrodusznym. Peszyło mnie też, kiedy ludzie mnie rozpoznawali: „Czy my panią skądś nie znamy?”. Wstydziłam się przyznać, że jestem aktorką, która sobie dorabia, i mówiłam: „Nie, ale może jesteśmy sąsiadami, albo byliśmy?”. Po tych moich „sukcesach” w branży nieruchomości udało mi się mimo wszystko złapać rolę.
– Miała Pani wtedy poczucie żalu do świata: dlaczego ja muszę sprzedawać mieszkania?!
Nie, nigdy się nie użalam nad sobą. Jestem tak wychowana, że jak coś się nie uda, to trzeba sobie zawsze poradzić. Moi rodzice są też tacy – nigdy nie siedzieli i nie czekali, aż ktoś coś im da, tylko sobie zawsze radzili sami.
Rodzice Małgorzaty Sochy
– Rodzice czym się zajmowali?
Mój tata był pilotem.
– Wojskowym czy cywilnym?
Wojskowym, a moja mama zajmowała się szeroko pojętym handlem zagranicznym.
– Z tego pobieżnego opisu wynika, że była chyba Pani bananową młodzieżą?
Nie byłam, byłam szczęśliwym dzieckiem. To nie było tak, że mieliśmy wszystko, po prostu pochodzę z normalnego domu.
– Żadnej patologii?
Żadnej. Przyznam, że miałam kompleksy z tego powodu w szkole teatralnej. Tam większość miała złamane życiorysy, pochodziła z porozbijanych rodzin albo z trudną przeszłością, a ja byłam za normalna. I ta normalność mi chyba została.
– To może chociaż niech się Pani teraz stoczy.
Mam na razie 31 lat.
– To już trzeba zacząć.
Piję, ale herbatę.
– To zawód artystyczny, trzeba pocierpieć, żeby być prawdziwym artystą.
Po to jest zawód aktor, żeby nie trzeba było wszystkiego samemu doświadczyć, tylko zagrać.
– Chociaż oszaleć ze szczęścia! Zdarzało się?
Trudne początki kariery Małgorzaty Sochy
Oczywiście, ale potem zawsze przychodzi zderzenie z rzeczywistością.
– Najsilniejsze?
Koniec studiów. Zresztą coraz więcej mamy bezrobotnych młodych ludzi, są świetnie wykształceni, znają języki, a państwo im nie pomoże nawet w tym, żeby znaleźć pracę. I czują się rozgoryczeni. I ja się im nie dziwię.
– Młoda Socha była oburzona?
Byłam rozczarowana, bo nie wiedziałam, co to znaczy się oburzyć. Nie pozwalano mi się w domu oburzać i stawiać.
– Bo to byłby bunt na pokładzie.
Na pokładzie naszego samolotu domowego. Byłam zawiedziona, kiedy się nagle okazało, że moje koleżanki z roku podostawały się do teatrów. Nic o tym nie wiedziałam, że już wcześniej zaczęły chodzić i składać CV do teatrów. Ja dopiero ocknęłam się w maju i jak zaczęłam szukać, okazało się, że: „Pani koleżanki już tu były, trochę za późno…”.
Nagle nikt mnie nie chce, kończę tę szkołę z bardzo dobrym dyplomem, a nie przyszedł żaden reżyser, dyrektor z żadnego teatru i mnie nie „odkrył”. Byłam bardzo zawiedziona.
– Wtedy nikt nie przyszedł i nie „odkrył”. A już dziś ma Pani poczucie, że ktoś ją „odkrył”?
Nie.
– Nadal nie?!
Ha, ha, ha…
– Jest Pani do odkrycia!
Proszę pana… nie szydźmy. Myślę, że ja raczej nie pozwoliłam o sobie zapomnieć.
– Dobrze. Załóżmy, że ktoś teraz przyjdzie i odkryje. Co odkryje, czego jeszcze nie znamy?
Tego jeszcze my sami o sobie nie wiemy.
– Ładne adzia-badzia…
Ale ja tego nie wiem!
– Musi Pani przecież mieć przeczucie, że coś jest jeszcze do odkrycia!
Pewnie, że jest, ale tak naprawdę sami siebie do końca nie znamy. Jak mamy wybitnego reżysera, to on zaczyna z nas wyciągać rzeczy, które nas samych zaskakują.
Talent komediowy Małgorzaty Sochy
– I ostatnio co Pani tak odkryła?
Że potrafię być śmieszna, śmieszyć ludzi. To się zdarzyło przy „BrzydUli”. Wojtek Smarzowski obsadził mnie w roli Wiolki, a ja do końca nie chciałam grać tej roli. Po pierwszym dniu zdjęciowym rozmawiał ze mną i mówił: „No to jak, naprawdę tego nie chcesz?”. Chciałam grać rolę, którą grała Maja Hirsch – dumnej, wyniosłej, zimnej, żądnej władzy Pauliny!
A Wojtek widział mnie zupełnie inaczej, okiem mądrego reżysera. To była nauczka dla mnie. I teraz jeżeli dostaję pytanie: „Czy jest taka rola, którą chciałaby pani zagrać?”, mówię, że ja w życiu nie chciałabym siebie obsadzić, bo na pewno bym źle zrobiła.
Mężczyźni w życiu Małgorzaty Sochy
– Pani archetyp mężczyzny to ojciec?
Tak.
– Z elementem drylu wojskowego, szorstki w obejściu?
Nie tylko, mój ojciec jest fantastycznym człowiekiem, który na tamte czasy, a nawet na te czasy, robił coś wyjątkowego. Pokazał, że można spełnić marzenia wbrew temu, z jakiego się domu pochodzi, a pochodził z małej bieszczadzkiej wsi. Jako chłopak w czasie wojny widział samoloty i upierał się, że też będzie latał. Moja babcia stukała się w głowę: „Juruś, Juruś, co ty mi tu za głupoty opowiadasz…”. A on dopiął swego. Im bardziej o nim myślę, tym bardziej doceniam to, kim był i jest, pomimo tego, że na pewno był surowym ojcem.
– Lał?
Tak.
– Pasem?
Nie. Ręką, ale ja wtedy mówiłam: „Bij, bij mnie, i tak nic nie boli”. I się śmiałam.
– Była Pani bulterierką, która nie czuje bólu?
Nie, chyba taką mam przekorną naturę. Więc się wtedy śmiałam i to powodowało w moim ojcu pewną bezradność. Zastąpił więc lanie takimi pogadankami, wobec których z kolei ja byłam bezradna.
– Dziewczynka, która wychowuje się z tak silną osobowością męską, ojcem, jakiego potem mężczyzny szuka? Podobnego?
Tak naprawdę nie wiem. Wydawało mi się, że mój Krzysiek jest zupełnie inny, ale im bardziej teraz na niego patrzę, tym bardziej mam wrażenie, że ma coraz więcej wspólnego z moim ojcem.
– Czym się zajmuje „mój Krzysiek”?
Mój Krzysiek jest inżynierem.
– Nie był i nie jest zaniepokojony tymi legendami erotycznymi, które krążą o show-biznesie?
Oczywiście, że tak.
– Że żeby dostać rolę, to trzeba…
Oczywiście, że tak.
– I co mu Pani mówiła na te niepokoje?
Zawsze uważałam, że to stereotyp rozdmuchany przez media. Gdyby ktoś się zainteresował lekarzami czy prawnikami, to nie wiem, czy tam nie dzieją się ciekawsze rzeczy. A jeśli chodzi o aktorów, reżyserów, to media tak się tym interesują, że jakąkolwiek zdradę byłoby trudno utrzymać w tajemnicy, oni wszystko wyśledzą, wywiedzą się… Dużo dobrego dało nam to, że Krzysiek poznał moje środowisko i ma też w nim znajomych. Te dwa światy się przeniknęły i nie robimy imprez branżowych.
– Inżynierowie w piątek, a we środę aktorzy.
Tak, tylko robimy jedną imprezę.
– Myśli Pani, że już tak nudno będzie w Pani życiu do końca?
Nie zna pan nas. My się w domu nie nudzimy.
– Co robicie?
Czytamy książki.
– Jedną czy każdy swoje?
Każdy swoje. Słuchamy muzyki, chodzimy do kina często, nie nudzimy się.
– Dużo rozmawiacie ze sobą, mimo tylu już wspólnych lat?
Oczywiście. Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi.
– W trakcie seksu też?
No tak. I jeszcze się śmiejemy.
– Już swoje życia sobie opowiedzieliście, czyli demo zostało zaprezentowane, więc o czym dalej rozmawiać?
O naszym życiu teraz. Nie żyjemy osobno, tylko bardzo razem. Krzysiek się śmieje z tego, że on jest w łazience, myje zęby, to i ja w tym momencie przychodzę i zaczynam myć zęby, trochę chodzimy za sobą jak takie koty.
– Nie męczy Was to?
Nie męczy, ale bawi. I nie mam takiej potrzeby, że muszę pobyć sama ze sobą, żeby odreagować role.
Rozmawiał Piotr Najsztub