Rozmarzona Magdalena Mielcarz
– Wierzysz w to, że zawsze można marzyć?
„Marzenia są odnawialne. Nieważne, ile mamy lat i w jakiej jesteśmy formie, zawsze są w nas jakieś nieodkryte możliwości i nowe piękno, które czeka na narodziny”, powiedział muzyk Dale Turner.
Marzenia mnie napędzają. Wielką inspiracją są dla mnie ludzie, ich sukcesy motywują mnie do działania. Trzeba się tylko zabrać do roboty.
– Jesteś podatna na ludzką energię?
Jeżeli ta energia jest pozytywna, natychmiast przechodzi na mnie. „American dream” ma już swoje lata, ale mentalność „You can do it” wciąż jest w Ameryce silnie zakorzeniona.
Teraz obserwuję edukację córek i z ciekawością patrzę, co się dzieje u nich w szkole, czego je uczą, zwłaszcza tę starszą, Mayę. W ich szkole najważniejszą sprawą jest „rozwiązywanie problemów”.
Jeżeli coś się dzieje, nauczyciel zamiast mówić: „Poczekaj, zaraz ci pokażę, jak to zrobić”, obserwuje, jak dziecko samo próbuje rozwiązać problem. Oczywiście daje czasem wskazówki. „Musisz sam to rozwiązać – zachęca – dasz radę”.
– Czyli „You can do it”. I to ma sens.
Pewnie! Ostatnio Maya przyszła do domu i powiedziała: „Mamo, czy ty wiesz, jaka jest różnica pomiędzy zafiksowanym umysłem a umysłem, który jest nastawiony na rozwój?”. Ja się pytam: „No jaka?”.
„Jak masz zafiksowany umysł, to właściwie nic już do ciebie nie dociera, nie nauczysz się niczego. Musisz mieć umysł otwarty, bo wtedy dostrzegasz różne rzeczy, nowe koncepcje, możesz się rozwinąć. Rozumiesz, mamo?”, pyta moja ośmioletnia córka. Zatkało mnie. Ja o tej teorii usłyszałam po raz pierwszy, kiedy miałam 20 lat.
Magdalena Mielcarz o córkach
– Wychowujesz dziewczyny w duchu feministycznym?
Zgadzam się z Chimamandą Adichie, że „we all should be feminists” – wszyscy powinniśmy być feministami.
Mężczyźni też. Mamy dzisiaj nowe pokolenie mężów, ojców. Ojcowie nie chcą wychować córek na głupiutkie, potulne gąski. Chcą, żeby ich córki były silne, niezależne, wykształcone. Ta koncepcja zrobiła karierę, zawędrowała nawet na koszulkę Diora.
W ostatnim roku wydarzyły się w moim życiu ciekawe rzeczy, nastąpił pewnego rodzaju przełom. Stałam się bardziej dojrzała i bardziej czuję się kobietą. W czasach, kiedy byłam wychowywana, bycie kobietą oznaczało: stanie na straży domowego ogniska, dbanie o dom, o dzieci, bycie łagodną, troskliwą żoną, dbającą o męża i rodzinę.
– I to wszystko jest wspaniałe.
Ponieważ rodzina jest wielką wartością, pod warunkiem że świadomie dokonujesz takiego wyboru. Bo bycie kobietą to także bycie lwicą walczącą o siebie i o to, co dla niej ważne. A każda z nas ma prawo decydować o tym, jak ma żyć, i nie bać się oceny czy odrzucenia tylko dlatego, że nie spełnia społecznych oczekiwań.
Miałam szczęście, że poznałam mężczyznę, którego pokochałam i którego miłość pozwoliła nam stworzyć wspaniałą rodzinę. Ale co, jeśli to ci się nie przydarzy? Masz się męczyć, poświęcić swoje idee dla kogoś, kto nie dał ci szczęścia, bo tak „chce” społeczeństwo? Sama potrzebowałam lat, żeby znaleźć równowagę między tym, co chcę, a tym co „powinnam”. I wiesz co? Chyba nadal z tym walczę.
– Kim czujesz się dziś?
Człowiekiem. Szczęśliwą kobietą. Przeszłam swoje, ale też czuję się bardzo wdzięczna za wszystko, co mnie spotkało. Wiele się nauczyłam, choć czasem wydaje mi się, że im więcej się uczę, tym mniej z życia rozumiem. Jednego jestem pewna – mam obowiązek wychować córki na silne, odważne kobiety.
– Raczej nie jesteś typową mamuśką…
Nie chciałabym taka być. Dlatego tłumaczę im, że czasami warto coś zrobić odwrotnie niż koledzy czy koleżanki. Żeby zawsze słuchały intuicji. Chcę im zaszczepić wiarę w siebie, żeby nie bały się być inne.
– Fajnie jest być sobą.
Od najmłodszych lat uczono mnie „bycia grzeczną” za wszelką cenę. Taki był wtedy model wychowania. Bardzo dużo czasu zajęło mi, żeby się tego oduczyć. Wciąż nad tym pracuję!
Dlatego kiedy moje dziewczyny mają inne zdanie na jakiś temat, cieszę się i żywo z nimi dyskutuję o tym, dlaczego myślą tak, a nie inaczej. One chyba już poczuły, że mają „swój głos”, że ich zdanie się liczy. Bo nic nie jest czarne albo białe, wszystko zależy od punktu widzenia i argumentacji.
Dzisiaj w ogóle mamy już inne czasy. Czuję wspólnotę kobiet. 8 marca, w dniu Międzynarodowego Strajku Kobiet, byłam wzruszona. Miliony kobiet na świecie wyszły razem manifestować swoją jedność. Takie wsparcie, zaufanie, mówienie jednym głosem jest dla mnie niezwykle inspirujące.
– Twoje córki mają i polską, i amerykańską duszę. Myślisz, że indywidualistka ma łatwiejsze życie tu czy raczej tam?
To wcale nie jest takie oczywiste. Z jednej strony Amerykanie stawiają w szkołach na indywidualność i osobowość. Bo masz prawo do własnych opinii, do swojego zdania, możesz spierać się z nauczycielem, jeśli tylko starczy ci argumentów i wiedzy.
Ale choć człowiek jest wolny, amerykańskie konwencje społeczne są bardzo sztywne. Z jednej strony wszystko jest dozwolone, a z drugiej jesteś osaczony konwenansami: „Great to see you! What you do is great! You are great! Everything is great! The world is wonderful!”. – Super cię widzieć!
To, co robisz, jest super! Ty jesteś super! Wszystko jest super! Świat jest wspaniały! Czasami naprawdę odświeżające jest usłyszeć szczere: „Wyglądasz koszmarnie. Ogarnij się”.
– W towarzystwie amerykańskich znajomych i przyjaciół męża uchodzisz za europejskiego dziwoląga, słowiańskie dziwadło? Piękne i… odrobinę inne.
(Śmiech). W Stanach tak, jestem inna. Typowa polska Słowianka w Stanach uchodzi za „twór egzotyczny”. Lubię to, bo w ogóle lubię ludzi, którzy są inni, bo to odwaga bycia sobą. Kocham dziwolągi. Chciałabym być większym. Inspirują mnie osobliwości.
Z Adrianem mamy ciekawych znajomych – scenarzystów, pisarzy, malarzy, muzyków. Niezłe oryginały. Jakbyś oglądała najbardziej pojechane postaci z kreskówek na żywo. Mówi się, że w Los Angeles żyją plastikowi ludzie. Ale myślę, że to miasto ma niesprawiedliwie kiepską opinię. „Moje” Los Angeles jest inne. Na pewno i ja też jestem inna.
Mam wiele polskich cech, na przykład bezpośredniość. Amerykanie są bezpośredni, ale tacy przez bibułkę. U nas od czasu do czasu ktoś powie ci prawdę prosto w oczy, co boli, ale bywa odświeżające.
Staram się być uważna na uczucia innych, nie mówię, co myślę tylko po to, żeby kogoś psychicznie znokautować, ale szczerość uważam za swoją wartość. Jeśli komplement – to tylko prosto z serca.
Płyta Magdaleny Mielcarz
– Powiedziałaś, że ostatni rok był dla Ciebie wyjątkowy, dlaczego?
Spędziłam go właściwie w studio. Bardzo dużo piszę, i muzykę, i teksty. Wcześniej czekałam na kogoś, kto dla mnie – czytaj za mnie – to zrobi. Przełomem była rozmowa z pewnym producentem muzycznym, który powiedział, że jedyne piosenki, jakie pisze, to o tym, co sam przeżył. Wtedy zaczęłam pisać zupełnie inaczej.
– I co się stało?
Otworzyłam drzwi, które wcześniej trzymałam szczelnie zamknięte. Wylał się ze mnie strumień różnych emocji, które latami zbierały mi się w sercu. Musiałam stanąć twarzą w twarz z rzeczami, które mnie bolały.
I już nie dało się ich zamieść pod dywan. Przez rok przeszłam wewnętrzną metamorfozę jako kobieta, dlatego w piosenkach, które napisałam, jest wiele o byciu kobietą. Mój najnowszy singiel nosi tytuł „Sister Army”.
Rozliczam się w nim z tym, co mnie przez lata uwierało. Czasami proces tworzenia był bolesny, ale właśnie wtedy w tej łagodnej sarence, którą długo byłam, zaczęła budzić się lwica. Chciałabym, żeby moje córki mogły odkryć siebie dużo wcześniej.
– Myślisz o tym, że masz szczęście, bo mieszkasz w Stanach?
Myślę, że gdy żyjemy w kraju demokratycznym, w kraju bez wojny, to już złapaliśmy Pana Boga za nogi. Wybrzeża Stanów rzeczywiście są progresywne, zwłaszcza Nowy Jork i Kalifornia. Są bardzo liberalne. Poznałam w Los Angeles i w Nowym Jorku wspaniałe młode kobiety. Jestem nimi zafascynowana.
Najmniej ich urodą, choć ta też jest ponadprzeciętna, ale przede wszystkim tym, że w tak młodym wieku miały precyzyjną świadomość tego, co chciały w życiu osiągnąć. Mają w sobie waleczność, odwagę, wiarę w ideały i przekonanie, że o ważne rzeczy należy walczyć.
Czy mam szczęście, że mieszkam w Stanach? Cóż, jak to mówią: „Wszystko jest zawsze w pakiecie z czymś” – jak masz jedno, to brakuje ci tego drugiego. Staram się dostrzegać szczęście w miejscu, w którym jestem. Staram się mieć otwarty umysł i widzieć to, co mam.
– Te ciemne strony również?
Nigdy od tego nie uciekałam. Bez czarnego nie docenia się białego, żeby docenić dobry związek, musimy wiedzieć, jak to jest tkwić w tym złym. Smakuje nam jedzenie, bo wiemy, jak to jest być głodnym.
Dlatego daję sobie przyzwolenie na gorsze momenty, bo uważam, że są w życiu potrzebne. A poza tym z czego, myślisz, czerpałabym pomysły na swoje piosenki? Inspiracji było od metra, oj, dostałam w kość. Jedyne szczęśliwe piosenki są o Adrianie.
– Pamiętam, że zawsze byłaś dyskretna, jeśli chodzi o te ciemne strony życia.
Niełatwo przychodzi mi zwierzanie się, ale jest mi to bardzo potrzebne. Muszą upłynąć lata, zanim ktoś zasłuży na moje zaufanie. Skałą, na której zawsze mogę się oprzeć, jest mama. W chwilach zwątpienia jej mądrość i niezachwiany optymizm rozświetlają wszystko jak pochodnia.
Bardzo doceniam takie międzypokoleniowe wsparcie kobiet. Starsze pokolenie ma mądrość, my otwieramy ich na to, co nowe. Przyjaciół mam niewielu, ale ci, którzy przy mnie trwają, są niesamowici. Taką przyjaźń trudno stworzyć.
– Bo nie ma kiedy, skoro i w Stanach, i w Polsce ludzie pracują po kilkanaście godzin na dobę.
No właśnie. Żeby zbudować bliskość z drugim człowiekiem, trzeba w nią wiele zainwestować, dać coś z siebie. W czasie długich sesji w studio bardzo zbliżyłam się do ludzi, z którymi pracowałam.
I ta wolność tworzenia, która dawała niesamowitą radość, ale niekiedy rodziła ból, ta emocjonalna bliskość z moimi muzykami była dla mnie bardzo ważna, dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Pisanie tekstów i muzyki potrafiło zamienić się w sesję terapeutyczną.
Raz, pisząc kolejny utwór, płakałam – łzy leciały mi jak groch, aż w końcu koledzy zapytali, komu dokładnie mają dać w pysk… Miałam wrażenie, że jeśli podam adres, to spełnią swoją groźbę. Moje piosenki są bardzo osobiste i szczere.
– Nie boisz się ryzyka?
Jeśli chcesz się rozwijać, musisz zaryzykować. Czasami trzeba coś schrzanić, żeby potem wiedzieć, jak zrobić to lepiej. Kiedy chcesz iść na całość, jedziesz po bandzie, nie może być miejsca na oceny. Zresztą sama staram się nie oceniać ludzi, nie wydawać opinii z góry. Zakładam, że w każdym człowieku jest dużo więcej, niż widzi nasze oko.
– Żeby pisać muzykę, kradłaś rodzinie każdą wolną chwilę?
Dałam sobie przyzwolenie, żeby czasem nie być w domu. To było u nas nowością i na początku spotkało się ze zdziwieniem: „O co chodzi? Dlaczego mamy nie ma? Gdzie świeżo upieczone babeczki?”. Myślę, że finalnie wyszło to wszystkim na dobre.
Lubię ten moment, kiedy przychodzę z nową piosenką i puszczam ją dziewczynom, żeby zapytać, co sądzą. Kilka dni temu wsiadłyśmy razem do samochodu, ruszyłam, a one zaczęły śpiewać. Po chwili dotarło do mnie: zaraz, przecież ja znam ten kawałek! One śpiewały „Sister Army”! A że tekst tej piosenki ma silnie kobiece przesłanie, poczułam podwójną satysfakcję.
Magdalena Mielcarz o dwujęzyczności córek
– W Los Angeles myślisz po angielsku?
Nie. Czasami tylko w pierwszej sekundzie wpadają mi do głowy angielskie zwroty, bo łatwiej mi w tym języku coś wyrazić. Myślę i śnię po polsku. Kiedyś wymagałam, żeby moje córki w domu mówiły wyłącznie po polsku, ale to było bez sensu, bo po całym dniu w amerykańskiej szkole nie wiedziały, jak coś wyrazić po polsku, musiałyśmy dopiero szukać polskich odpowiedników.
Czułam, że przez to twarde pilnowanie polskiego tracę z nimi kontakt, bo się zacinają, jak chcą mi coś szybko powiedzieć, a nie znają odpowiedniego wyrazu po polsku. Ale im nie odpuszczam. Mogą nie znać jakiegoś zwrotu, ale mówią po polsku płynnie. To nie jest do negocjacji.
– Poza tym mają tatę Amerykanina.
Dla nas obojga ważne jest, żeby nasze dzieci były obywatelami świata, ale też znały swoje korzenie, wiedziały, skąd są. Maya w szkole ma międzynarodowe towarzystwo, ale wyobraź sobie, że niewiele dzieci zna język rodziców.
Mama jest Chinką, ojciec Niemcem, a córka mówi wyłącznie po angielsku. Często o tym z Adrianem rozmawiamy i trudno nam to zrozumieć. Język polski jest kodem, który daje dostęp do mojego magicznego świata.
Odkąd jesteśmy w Polsce, dziewczyny podchwytują różne powiedzonka, wyrazy. Uwielbiam, jak słyszę, kiedy jedna mówi do drugiej: „Weź nie świruj”. „Nie świruj? Jak to jest po angielsku?”, pyta druga.
Nieważne, czy ten polski kiedyś im się przyda, czy też nie. Jeśli moje dzieci nie umiałyby mówić w moim języku, to nie znałyby ważnej części mnie.
– Dałaś im klucz do swojej duszy.
To piękne… Myślałam o tym, jak teraz przyjechałam do Warszawy, że cieszę się, że one urodziły się teraz, a nie wtedy, kiedy ja, bo byłyby zupełnie inne. Starsza córka uwielbia matematykę, jest świetna w tym, więc rozmawiamy o tym, kim mogłaby być, kiedy będzie dorosła.
Chcę jej pokazać film „Ukryte działania” Theodore Melfi. Film opowiada o przełomie lat 50. i 60. W Ameryce ma miejsce segregacja rasowa, a na świecie panuje zimna wojna, gdzie jednym z elementów jest wyścig z Rosjanami o podbój kosmosu.
W tej trudnej rzeczywistości osoby trzech młodych matematyczek, Afroamerykanek, które pracują w NASA, stają się kluczowe dla amerykańskiego programu kosmicznego. Genialny film o tym, o czym dzisiaj rozmawiamy: o tym, że nie zawsze doceniamy kobiety, o ich sile, o tym, że walka o zmianę stereotypów ma sens.
– Ale też o solidarności kobiecej.
Ta solidarność jest dla mnie megaważna. I nie rozumiem rywalizacji kobiecej, od dawna przecież wiemy, że nasza moc jest w byciu razem. Widzę kobiety jako plemię, które powinno trzymać się razem, bo razem jesteśmy silniejsze.
Dotyka mnie cierpienie kobiet, niesprawiedliwość i przemoc, jakiej doświadczają. Dlatego cieszę się, że nadchodzą nowe czasy. To już nie jest rywalizacja o faceta, którego trzeba złapać. Bo też nie każda stawia na to w życiu.
Mam wrażenie, że kobiety trochę poluzowały kucyki. Pamiętasz bajki, na których byłyśmy wychowywane? O czekaniu na miłość i księcia… Przecież to jakiś koszmar.
Magdalena Mielcarz o kobietach
– Te bajki kończyły się zdaniem: „A potem żyli długo i szczęśliwie”. Ciąg dalszy nie miał znaczenia.
Złapała księcia, ma go, trzyma za wszelką cenę. Potem nie było już nic godnego uwagi. Następna historia. Miłość jest super, to wielki dar. Jestem za miłością, która pozwala nam się rozwijać. Nie każdej z nas udaje się poznać takiego mężczyznę. Niech to się nie staje naszym jedynym celem.
Jest tyle innych rzeczy w życiu. Ubóstwiam kobiety, które są ode mnie lepsze, ładniejsze i inteligentniejsze. Mam koleżankę Afroamerykankę. Ma 25 lat i trzy fakultety, zaczęła studia w wieku 16 lat. Nie wodzi wzrokiem za facetami, tylko podąża za swoim otwartym umysłem. Oni wodzą za nią. Jest jak piorun.
Wciąż nie mogę się na nią napatrzeć ani nasłuchać (śmiech). Jak już nasycę się tym, jaka jest cholernie inteligentna, wykształcona i błyskotliwa, to wracam do domu i mówię do siebie: „Bierz się za siebie. Do roboty!”.
– „Zawsze staraj się równać w górę” – często to słyszałam, od kobiet właśnie.
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy w Nowym Jorku poznałam babcię Adriana. Wiedziałam, że ma 96 lat i jest przemiła. Spodziewałam się sympatycznej staruszki, a powitała mnie gwiazda filmowa: ze zrobionym włosem, czerwoną szminką na ustach, w stylowym garniturze.
Był akurat wieczór oscarowy i razem oglądaliśmy transmisję, a ona cały czas coś dowcipnie komentowała, znała wszystkich nominowanych aktorów, operatorów. Patrzyłam na nią i nie mogłam uwierzyć, że ma tyle lat! Nic mi się tu nie zgadzało. W końcu nie wytrzymałam i mówię: „Ma pani tyle radości życia w sobie, tyle energii, tak bardzo chciałabym być w takiej formie w pani wieku!”.
A ona, śmiejąc się, że ja w ogóle się dziwię, odpowiedziała: „Dziecko, ale przecież ja mam dopiero 96 lat”. To jest właśnie ten otwarty umysł. Chciałabym mieć takie podejście do życia, takie otwarcie, taki głód. Żyć na maksa.
Magdalena Mielcarz o Polsce
– Od lat kursujesz pomiędzy dwoma kontynentami. Potrafisz to swoje podwójne życie jakoś opisać?
Kiedy jestem w Warszawie, jestem tylko tu, a tamten amerykański świat dla mnie nie istnieje. Kiedy jestem w Los Angeles, żyję wyłącznie tamtym życiem.
Jedynym wyjątkiem jest moja rodzina i bliscy przyjaciele, dzwonię do nich często, choćby na chwilę. W Stanach żyję do przodu, planuję, myślę o przyszłości. Kiedy jestem w Warszawie, wraca do mnie mnóstwo wspomnień z przeszłości: zapachy, obrazy, miejsca. Mnóstwo wzruszeń.
– Wyobrażasz sobie, że w któreś wakacje nie przyjeżdżasz do Polski?
Byłoby mi bardzo ciężko. Przyjazdy do Polski dają mi komfort, poczucie bezpieczeństwa. Jutro jadę na Mazury i bardzo się z tego cieszę. Mam tam swoje ulubione miejsce tuż nad jeziorem, na pustkowiu. Taki wielki powrót do wakacji spędzonych kiedyś u babci pośród uroczych falujących pól zbóż i w powietrzu, które tak bosko pachnie.
W Polsce, zwłaszcza latem, mam dojmujące poczucie błogości – te trawy, ten zapach, te poranki… Wtedy czuję, że rosnę. Gdybym mogła zapakować w słoik to powietrze i od czasu do czasu go otworzyć w LA i mocno się zaciągnąć, byłabym przeszczęśliwa.
– A potem wracasz do Kalifornii…
…i tam oddycham innym powietrzem. Kalifornia też jest piękna, ale to są inne barwy, inne dźwięki, inne doznania, tam przyroda jest surowa, intrygująca, wieje pustynny wiatr. To jest fajne, bo pustynia jest „bez przebaczenia”. I sprawia, że i ja robię się bardziej twarda. Słowianka zakłada zbroję.
Rozmawiała BEATA NOWICKA