Kinga Preis o filmie Wszystko gra i swojej bohaterce Romie
Akcja filmu „Wszystko gra”, scena w ogrodzie. Jesteście trzy: babcia, matka i wnuczka. Świeci słońce, ptaki śpiewają, wasze bose stopy są zanurzone w trawie. Stanisława Celińska, Pani filmowa mama, zrobiła pyszny zielony koktajl. „Następnym razem – obiecuje wnuczce – dodam jeszcze lebiody.”
Pani komentuje to ironicznie: „Lebioda – mogłabym mieć tak na imię”. (śmiech) Ale mam Kinga. Nie powiem, że jakoś szczególnie cierpiałam z powodu tego imienia, chociaż długo wydawało mi się takie niedostępne, kostyczne, niedziecięce, niedziewczyńskie, którego na dodatek nie można po ludzku zdrobnić.
Moja babcia doprowadzała mnie do szału, zdrabniając je na „Kingulka-Gulka”, co kojarzyło mi się z kluseczkami kładzionymi w rosole… Moja bohaterka Roma rzeczywiście jest życiową lebiodą. Trochę na własne życzenie.
– To znaczy?
Chyba za bardzo chciała dopasować się do wizji, którą w jej przekonaniu zaprojektowała jej mama. Zresztą spora część z nas tak ma, że często realizuje marzenia rodziców, zamiast skupić się na własnych. Roma miała artystyczne ambicje, chciała być plastykiem, może fotografem, lecz życie skręciło w inną stronę.
Wcześnie urodziła córkę, a ojciec dziecka, też artysta, ale z większymi ambicjami i siłą przebicia, odszedł w siną dal. Roma została sama z Zosią, niespełnionymi marzeniami i matką, która być może nie potrafiła ukryć rozczarowania, że jej córka jednak nie jest artystką, tylko…
– …sprząta w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Smutne to trochę.
Ale też wkurzające. Roma myśli, że matka ciągle ją krytykuje: każdy jej gest, ruch, decyzje, słowa, co moją bohaterkę rozsierdza i doprowadza do szału. Zgorzkniała i niezrealizowana nieświadomie odgrywa się na córce, która studiuje na ASP.
Wszystko, co córka robi, mierzi ją. Jest w potrzasku. Drażni ją każda osoba, która odniosła sukces. Drażni ją, że ona go nie ma, a jednocześnie nie ma w niej żadnej siły, przebojowości, żeby zawalczyć o siebie. Kosztowała pani kiedyś lebiodę?
– Nie.
To roślina, o której sądzi się, że ani nie polepsza, ani nie pogarsza żadnej potrawy. Jest nijaka. Stąd ten nieudacznik, niedołęga, życiowa gapa. Moja bohaterka nie wydaje się sobie atrakcyjną kobietą, w związku z tym jest przekonana, że tym bardziej nie będzie atrakcyjna dla nikogo i skończy życie w samotności. Kinga Preis – wokalistka
– Chodzi po Warszawie i śpiewa piosenkę „Autobusy zapłakane deszczem”.
Przyznam się, że złapałam się za głowę, kiedy usłyszałam, że mam to zaśpiewać. Jezu – myślę sobie – jak mam opowiedzieć historię 40-latki współcześnie żyjącej w wielkim mieście, niepogodzonej ze sobą, rozgoryczonej, która chodzi po ulicach i śpiewa: „do łezki łezka, aż będę niebieska”. Wydawało mi się to absurdalne.
– Ale udało się. Po pierwsze, Pani ma magnetyczny, kojący głos. Poza tym Stanisława Celińska powiedziała, że aktorzy są w tym filmie naturalni. Że ta opowieść jest prawdziwa. I ma rację.
Tej piosence bardzo pomógł obraz. Widzimy Romę, jak sprząta w nocy w pustym muzeum, patrzy przez ogromne okna na uśpioną Warszawę, jest blisko tej swojej ukochanej sztuki, a jednocześnie tak daleko. Widać jej samotność, kiedy włóczy się po Warszawie.
Idzie mostem z wielkim, kolorowym, neonowym napisem: „Miło cię widzieć”, ale ona ma przed sobą tylko kilometrową przestrzeń, gdzie nikogo nie ma. Jest opuszczonym, zagubionym człowiekiem, złym w środku na siebie, na innych, bo nie wie, jak z tego potrzasku wyjść.
– No i w końcu spotyka tego mężczyznę…
…który do niej za bardzo nie przystaje: celebryta, piłkarz, bardzo bogaty, bardzo skupiony na sobie, na swojej karierze, obfotografowywany na bankietach. Ale też facet, który doszedł w swoim życiu do jakiejś ściany. On też jest „zły”. I dwoje takich rozbitków trafia na siebie.
Wierzę, że ludzie mogą się w życiu spotkać, rozmawiać, słuchać, może nawet zafascynować się sobą na zasadzie totalnej odmienności, powodowani ciekawością tej drugiej osoby. Wtedy nikt nie wymaga rzeczy niemożliwych. Nie oczekuje, że ten ktoś porazi swoją wielkością, oryginalnością. Można po prostu fajnie poczuć się razem, choć na chwilę. O tym jest ta opowieść.
Kinga Preis prywatnie
– W przeciwieństwie do Romy Pani ma wizerunek kobiety silnej, odważnej, która się nie poddaje.
Wiem, że robię takie wrażenie. Moi koledzy na planie „Ojca Mateusza”, kiedy ja ze zmęczenia zaczynam się wygłupiać, mówią: „Jezu, ale ten Piotrek to ma z tobą fajnie”, myśląc o moim mężu. Ja na to: „Co wy, chłopaki! Przychodzę do domu, włączam telewizor i mówię do Piotrka: »Tylko się do mnie nie odzywaj«”.
Trochę żartuję oczywiście, ale mam komfort, bo jesteśmy razem chyba ze 21 lat. Myślę, że każdy, kto emanuje dużą energią zawodową, w życiu prywatnym jest o wiele spokojniejszy. W domu mam dziką potrzebę wyciszenia się. Chciałabym leżeć i patrzeć w jeden punkt. I spełniam to swoje marzenie w niedzielę, śpię do 10, a jak się wyśpię, to zapala mi się lampka: już odpoczęłam i co dalej? (śmiech).
Kinga Preis: dom we Wrocławiu, praca w Warszawie
– Pani dom i najbliżsi są we Wrocławiu, praca w Warszawie. Często w niedzielę budzi się Pani w pokoju hotelowym. Ma tu Pani przyjaciół?
Nie posiadam tej jednej jedynej przyjaciółki ani zresztą przyjaciela. Mam bardzo dobrą koleżankę Sylwię. Zawsze jak gdzieś idziemy razem, przedstawia mnie ze śmiechem: „Moja znajoma z pracy”. Więc ja mam szereg serdecznych znajomych z pracy, których szalenie lubię.
Bardzo się wspieramy, lubimy, dbamy o siebie, pijemy razem od czasu do czasu, śmiejemy się i gramy. I to mi wystarczy. Nie potrzebuję niczego więcej. Nie czuję się samotna, jak jestem w Warszawie, wracam wieczorem do hotelu i nie mam z kim zjeść kolacji. Kiedy po 12 godzinach na planie nikt do mnie nie mówi, to ja się bardzo dobrze czuję. Nie jest mi z tym źle i nie muszę pić do lustra.
– Już jako 20-latka potrafiła Pani zawalczyć o mężczyznę, o miłość, o wymarzoną drogę zawodową. Profesor Jerzy Stuhr, który nie przyjął Pani na studia aktorskie, do dziś uważa tę decyzję za swoją największą pedagogiczną pomyłkę i porażkę. Zresztą napisał do Pani poruszający list. Naprawdę waleczna z Pani baba. Płacze Pani czasami?
Bardzo płaczę, bo nie jestem osobą, która emocje dusi w sobie. Na przykład płaczę, kiedy kłócę się z mężem. Jestem zresztą świetnym partnerem do kłótni, bo bardzo szybko można mnie wyprowadzić z równowagi. Płaczę na filmie „Forrest Gump”, choć widziałam go kilkanaście razy. Natomiast myślę, że potrafię być twarda w sprawach zawodowych.
Wybory Kingi Preis
Nie mam problemów z podejmowaniem decyzji, choć w tak zwanym życiu prywatnym już bywa różnie. Mój mąż śmieje się ze mnie i mówi tak: „Jak idziemy do restauracji, to ty zawsze pytasz: »Proszę pana, a co by mi pan polecił?«. Pan mówi: to, to i to. A ty go słuchasz, choć wiesz, że są to dania, których nikt nie chce. Ale najbardziej lubię twoje pytanie: »Przepraszam, czy pan by to zjadł? Czy to jest dobre?«.
Wyobraź sobie kelnera, który ci odpowiada: »Nie. Nie zjadłbym tego i pani też nie radzę«” (śmiech). Za każdym razem jest to samo, więc mój mąż uważa, że w dziedzinach: wybrać hotel, restaurację, danie, kolor ścian jestem bezradna, ale mam odwagę, żeby powiedzieć: „Ten scenariusz jest do dupy, nie chcę mieć z tym filmem nic wspólnego”, mimo że wiem, że zawodowe konsekwencje mogą nie być dla mnie dobre.
Wegetarianizm Kingi Preis
– Żartobliwie zapytam: udaje się Pani coś zjeść w tych restauracjach?
Zazwyczaj przez 15 minut magluję biednego kelnera z lewej w prawą, w końcu coś zamawiam, a kiedy nasze dania pojawiają się na stole, mąż od razu pyta: „Już mam ci oddać swoje?”, bo ja nad moim zawsze ubolewam: „O Jezu, Piotrusiu, co to jest?! Twoje jest lepsze! Twoje na pewno jest pyszne!” i wyjadam danie męża (śmiech). Dodatkowo utrudniliśmy sobie życie restauracyjne, bo oboje jesteśmy wegetarianami.
Na dzień dobry wygląda to tak: „Proszę pana, jestem wegetarianką”. „To polecam łososia”, kelner na to. „A ten łosoś to dzisiaj jest z czego?”, dopytuję z lekką ironią, a wtedy pada „Hm, no to może krewetka?”. Czasami bardzo się dziwią, kiedy mówię: „Proszę pana, ale te pierogi ruskie są ze smalcem”.„Ale tylko kilka malutkich skwareczków, prawie ich nie widać” (śmiech). Czasami zdarzają się typy zaczepne: „A dlaczego pani nie je mięsa?”. „Bo nie lubię zwierząt”, odpowiadam.
Małżeństwo Kingi Preis
– Powiedziała Pani, że jesteście z Piotrem 21 lat razem. Co Was do siebie przyciągnęło? A co scementowało ten związek?
Dobre pytanie, bo ostatnio spieramy się o wszystko… Na pewno na początku była ogromna miłość i fascynacja, bo zawsze tak się zaczyna. Na pewno uwiodło mnie, że mój mąż jest bardzo wrażliwym człowiekiem, że jest dobry, chociaż kompletnie porąbany. Że wciąż mnie zaskakuje, nie jest dla mnie oczywistą oczywistością. Że jest charakterny.
Śmiejemy się, że wiele tych cech pasowało mi na ojca mojego dziecka. Mówimy o sobie: „mój konkubent”, „moja konkubentka” albo „ojciec”, „matka mojego dziecka”. Lubię o Piotrze mówić „mój mąż”, chociaż nie jest moim mężem. Mamy bardzo dużo wspólnych pasji: razem podróżujemy, zwiedzamy świat, nurkujemy. Uwielbiam w nim to, że malarsko patrzy na świat.
Jest zafascynowany fotografią, robi piękne zdjęcia, denerwuje mnie tylko, jak chce mnie fotografować albo jak idziemy na spacer i on zatrzymuje się nad każdą pierdołą: muchą, liściem, trawą, ptakiem… Wtedy wychodzę z siebie i jestem 10 kilometrów przed nim. Ale bardzo mnie ujął tym, że jest taki uważny. Poza tym był motocyklistą, był piękny… (śmiech).
Kinga Preis o wychowaniu syna
– Nasze dzieci są w tym samym wieku, za chwilę zdają maturę. Pani ma syna, ja – córkę. W domu inny rozkład płci: dwie na jednego i dwóch na jedną. Która z nas ma łatwiej?
Przez wiele lat mieliśmy jeszcze labradora Timka, więc prawie wszyscy domownicy sikający inaczej. Mówiłam do męża: „Chodźmy na spacer”, bo kultywuję tę romantyczną wizję przechadzania się, jestem człowiekiem, który lubi chodzić, a mój mąż na to: „Czy ja jestem psem, którego trzeba wyprowadzać na spacer? Ja mam toaletę w domu” (śmiech).
Nie wiem, która z nas ma łatwiej, ale kiedy byłam w ciąży, chodziłam z wizją urodzenia dziewczynki, z którą znajdę wspólny język. Teraz, krótko rzecz ujmując, nie przepadam za małymi dziewczynkami. Nie znoszę tego tembru głosu, świergolenia, egzaltacji, bycia wróżką i królewną w jednym, i koloru różowego. Mam na to alergię.
Wydaje mi się, że syn spełnił wszystkie moje oczekiwania co do przytulania się, cacania, głaskania. Podejrzewam, że tak jak trudno mi było bawić się samochodzikami na dywanie, równie irytujące byłyby dla mnie zabawy lalkami. To jest taki etap życia dziecka, który kompletnie mi nie odpowiada.
Tak jak ze słodyczy najbardziej lubię śledzie, tak w dziewczynkach cenię, kiedy mają charakter i temperament chłopaków. Mnie nigdy dziewczyńskie zabawy nie fascynowały, nawet jako dziewczynki.
Macierzyństwo według Kingi Preis
– Nie czuła Pani, że w tym realizuje swoje macierzyństwo?
Nie miałam czasu, nie miałam energii ani chęci na takie rozpłynięcie się i roztkliwienie nad własnym dzieckiem. Czułam, że jestem fajniejszą mamą, kiedy idę do pracy, a potem wracam i jestem, owszem, zmęczona, ale uśmiechnięta i spełniona, że mam swoje życie.
Dla mnie największą traumą były trzy pierwsze tygodnie życia Antka, gdy miałam go cały czas przy cycku i myślałam, że zamorduję siebie, jego i wszystkich dookoła. Wydawało mi się, że w moim życiu nic już się więcej nie wydarzy i czułam się najbardziej nieszczęśliwą osobą na świecie. Moje macierzyństwo rozkwitło dużo później.
– Myślę też, że ma Pani w sobie duszę chłopaka.
To prawda. W związku z tym podoba mi się, że ten mój chłopak jeździ od lat na motorze, że nurkuje, nie przejmuje się tym, jak wygląda, jak się ubiera. Moi znajomi śmieją, się, że mi dobrze, bo nie tracę ani czasu, ani pieniędzy na łażenie po sklepach. Owszem, mój syn nie ma takich potrzeb, ale jak już o czymś marzy, jest to motor. Albo wyjazd z mistrzem świata enduro Wojtkiem Renczem do Hiszpanii, gdzie niedawno byli.
Wrócił zresztą poobijany, z ranami ciętymi, kłutymi i szarpanymi na całym ciele. Ale szczęśliwy. Wszyscy mnie pytają, czy się boję. Chyba już nie. To jest tak wielka jego pasja, że o tym nie myślę. Po prostu cieszę się, kiedy widzę tę radość w jego oczach.
– Poza tym pokolenie naszych dzieci to obywatele świata. Nie mają żadnych ograniczeń językowych, kulturowych, mentalnych.
Syn Kingi Preis
Antek ostatnio był w Australii na intensywnym kursie językowym. Dzwonię do niego na drugi dzień lekko zaniepokojona: „Synku, a co ty będziesz robił w weekend, sam, daleko od domu, znajomych”. A synek na to: „Mamo, już kupiłem bilet do Sydney, jadę zwiedzać”.
Z jednej strony wciąż mnie to zadziwia, że on jest taki otwarty na świat i niezależny w podejmowaniu decyzji, z drugiej cały czas właśnie tego go uczyłam: „Antosiu, musisz być niezależny, nie zawsze powinieneś słuchać mamy i taty”. Dzięki temu czuł się uprawniony do tego, żeby decydować, w którą stronę ma iść.
Kilka lat temu ja i on pojechaliśmy na wyprawę do Peru i Boliwii: plecak, dżungla, rowery, byliśmy naprawdę umordowani. Chciałam mu pokazać kompletnie inną kulturę i kompletnie inny świat niż nasz wygodny europejski all inclusive. I to mi się udało. Zobaczył nie tylko ogromną biedę, ale też ludzi, którzy tam mieszkają i nie mają poczucia, że żyją na marginesie. Zobaczył akceptację dla innego niż jego życia.
– Naucza go Pani: synu to wolno, tamtego nie wolno?
Wiele rzeczy robimy razem i uważam to za najlepszą życiową lekcję. Nie mam w sobie potrzeby edukacji w stylu: synu, patrz i ucz się. Ale oczywiście miałam takie zapędy, jeśli chodzi o seks, narkotyki czy też inne zagrożenia, o których trąbiły media. To była porażka.
Kiedy podjęłam temat seksu, usłyszałam: „Mamo, nie bądź żenująca”. A sytuacja była naprawdę żenująca, bo przyszłam do niego z paczką prezerwatyw. My często ironizujemy, wręcz drwimy z siebie, więc kiedy syn spojrzał na mnie z politowaniem, powiedziałam: „Ciesz się, synku, bo mogłam ci instrukcję obsługi przedstawić na tatusiu” (śmiech).
– Powiedziała Pani, że Antek spełnił wszystkie oczekiwania mamy co do przytulania.
Wbrew pozorom 18-latek jeszcze przytula się do mamy, co wygląda tak, że mój wielki syn bierze mnie w ramiona i unosi nad sobą, a ja próbuję się wyswobodzić (śmiech). To jest taki ciosany rodzaj miłości i ja to lubię. Przepraszam za porównanie, ale kiedy nasz labrador Timek cieszył się, to tak nas chlastał ogonem, że ciarki szły po nogach.
Do tego śmiał się całą mordą, pluł i lizał z radości. I ja z moim synem czuję tę miłość bardzo konkretnie, tam nie ma jakichś zawoalowanych, niedopowiedzianych, muskających gestów. Jego relacje z ojcem są równie intensywne. Antek jest fizycznie podobny do Piotra, a z charakteru ma więcej ze mnie. Strasznie się kochają, ale jak wchodzą na poziom kłótni, lecą wióry. Dwa koguty, które rozpiera testosteron.
– Mówiła Pani synowi, że życie we dwoje jest fajne?
Nie musiałam, bo Antek widzi, jaką jesteśmy parą z Piotrem. Paradoksalnie obawiałam się czegoś innego. Kiedy zaczął dorastać, baliśmy się, że narobi głupot, jak to młody facet, i zbyt wcześnie zostanie ojcem. Mówiliśmy mu, z wygody albo ze strachu: „Słuchaj, Antosiu, dziecko jest przepięknym darem, jest cudem, ale jak mógłbyś, synu, na razie zabezpieczyć się z każdej strony, to będziemy ci wdzięczni”.
To było jak mantra. Tak mu tę myśl zaszczepiliśmy, że ostatnio z troską powiedziałam do mojego męża: „Piotrusiu, obawiam się, że jeśli chciałbyś mieć jakiegoś wnuka, to przed siedemdziesiątką ja bym na to nie liczyła”.
A wracając do pani pytania, my jesteśmy takim bardzo mięsistym związkiem. Nie mówię tylko o mojej relacji z Piotrem, ale o mojej z Piotrem i z Antkiem. Jesteśmy sensualni i dotykowi. U nas nie ma szarości w emocjach, są bardzo skrajne emocje, co czasem jest fajne, a czasem bardzo niefajne. Antek to chyba wie.
Kinga Preis: nie planuję przyszłości syna
– Myśli Pani o jego przyszłości zawodowej? Pani syn ma dopiero 18 lat, wiem, jak trudno w tym wieku zdecydować, co chce się w życiu robić.
Myślę, ale niczego nie narzucam. Uważam na przykład, że praca wokół filmu to jest fantastyczne życie dla chłopaka. Spotykasz fascynujących ludzi, a filmy robi się w różnych miejscach świata. Nie myślałam o aktorstwie, raczej o pracy po drugiej stronie kamery. A z drugiej strony nie chcę mieć, jak w naszym filmie, oczekiwań wobec mojego dziecka i tymi oczekiwaniami go gnębić.
Wiem, że w tej chęci spełniania łatwo się potknąć i popełnić dużo błędów, a tego dla mojego dziecka na pewno bym nie chciała. Wolę nie mówić kategorycznie: idź w prawo, bo na złość mi pójdzie w lewo i jeszcze wygrzmoci się po drodze.
Mama Kingi Preis
– Jest Pani w swoim macierzyństwie podobna do mamy?
Całe życie mam obok siebie dwie bardzo bliskie mi kobiety, czyli babcię i mamę. Skrajnie różne we wszystkim: wyglądzie, temperamencie, charakterze. Mama – pogodna i łagodna blondyna, dla najbliższych wyprułaby sobie żyły, wyciągnęła serce, wątrobę i nerki i przez sekundę nie pomyślałaby o sobie. Babcia natomiast – stanowcza, przeżyła okupację i miała zakodowane, że musi walczyć.
A jednocześnie artystka pełną gębą, dbająca o wygląd, tańcząca w balecie. Z nieskazitelną figurą gwiazdy filmowej. Sama niezrealizowana muzycznie mówiła do mnie: „Dziecko, śpiewaj i graj”. Problem polegał na tym, że mnie to w ogóle nie interesowało. A moja mama z kolei powtarzała: „Dziecko, rób, co chcesz”.
Komu zawdzięcza sukces Kinga Preis?
– Co Panią uratowało przed losem życiowej lebiody?
Przy każdej roli aktora „tworzy” sztab ludzi, którzy na niego ciężko tyrają od rana do wieczora: reżyser, scenograf, agent, aktorzy, operator czy charakteryzator z kostiumologiem, którzy czasem o czwartej nad ranem pomagają mi przykleić rzęsy i zmienić kostium do kolejnej sceny.
Nie ma nas, aktorów, bez tych ludzi. I ja uważam, że wszystkie najbliższe mi osoby „budują” mnie w życiu prywatnym: moja mama, Leszek, który jest jej partnerem, mój mąż, syn, babcia. To bardzo małe grono ludzi. Byłoby nieprawdą i bałwochwalstwem, gdybym powiedziała, że to, kim jestem, jest wyłącznie moją zasługą.
Rozmawiała Beata Nowicka