Agnieszka Więdłocha o sobie
– Dużo pisze się o Twoich miłościach, ostatnio o związku z Antkiem Pawlickim, a ja chciałabym się dowiedzieć nie tylko, z kim jesteś, ale jaka jesteś?
To dobrze, bo nie chcę się wypowiadać o swoich związkach uczuciowych. To, co czytasz w internecie, jest najczęściej wytworem wyobraźni dziennikarzy. Ale wybierając zawód aktorki, liczyłam się z tym, że tak będzie.
– Jedno wiem o Tobie na pewno – jesteś skromną dziewczyną. Nie domagałaś się okładki jak wiele Twoich koleżanek.
Ze skromnością bym nie przesadzała – myślę, że znam swoją wartość. Ale jestem raczej nieśmiała i ostrożna. Przez jakiś czas mi to przeszkadzało, bo jednak w tym zawodzie trzeba być bardziej pewnym siebie.
A łódzka Filmówka, gdzie studiowałam, trochę mi tej pewności siebie zabrała. Tam są mocne charaktery, silne osobowości, różne punkty widzenia. Uczę się na nowo obstawania przy swoim zdaniu, asertywności.
– Często zawód aktora wybierają nieśmiali, trochę wycofani.
Być może, chociaż nie wiem, z czego to wynika. Aktorstwo to nie terapia antylękowa. Moje postaci właściwie z moim życiem niewiele mają wspólnego. Na scenie nakładam na siebie obce emocje. W życiu mogę być cicha i spokojna, a na scenie – gejzerem energii.
– Może jest łatwej, gdy nie musisz być sobą?
Dokładnie. Agnieszka Kwietniewska, wybitna aktorka, z którą gram w „Komediancie”, powiedziała w pewnym momencie, gdy zabrnęłam w ślepą uliczkę: „Wymyśl sobie, że jesteś kimkolwiek i możesz sobie pozwolić na wszystko. Bo to nie ty”.
Można sobie ułożyć postać i, będąc nią, robić różne rzeczy, których ja, Agnieszka Więdłocha, nigdy bym nie zrobiła. Kiedyś z koleżanką w jakimś spektaklu wymyśliłyśmy sobie, że jesteśmy foczkami, zachowywałyśmy się jak foczki, którym wszystko wolno. Świetnie się przy tym bawiłyśmy. A blokady puściły.
Agnieszka Więdłocha o aktorstwie
– Zawsze chciałaś być aktorką?
Przyszło mi to do głowy dopiero w klasie maturalnej, kiedy byłam zmęczona ścisłymi przedmiotami. Dla odprężenia zaczęłam chodzić na zajęcia z dobrego mówienia do śp. profesora Aleksandra Benczaka, który wykładał wiersz na wydziale aktorskim.
To on powiedział, że koniecznie powinnam spróbować dostać się na wydział aktorski. Wierzył we mnie bardziej, niż ja w siebie wierzyłam. Pomyślałam: dlaczego nie? Mieszkam w Łodzi, Filmówka jest blisko. Chcę być dentystką, więc jeśli się nie dostanę na aktorski, to będę leczyć nie ludzkie dusze, a ciało. A i niezależność wtedy dużo większa (śmiech). Jestem bardzo pragmatyczna.
– Rodzice zaakceptowali Twój wybór? Ja bym wolała, żeby moje dziecko miało konkretny zawód, a nie artystyczny.
Mama wiedziała o moich planach i bardzo mnie mobilizowała, a tata dowiedział się dopiero, gdy już znalazłam się na liście przyjętych. Wysłałam wtedy mamie sms-a i to ona powiedziała tacie, że się dostałam na wydział aktorski, a tata prawie zemdlał, nie mógł w to uwierzyć. Sam jest bardzo konkretnym człowiekiem, ma swoją firmę, ale tak naprawdę jest bardzo wrażliwy i ja tę wrażliwość odziedziczyłam.
Wybuchła wielka awantura o to, że mama i ja zawsze go oszukujemy, że zawsze dowiaduje się ostatni i że tak nie może być. Rozumiem, że było mu przykro, ale z drugiej strony nie miałam potrzeby się dzielić moimi planami, wiedziały o nich tylko trzy osoby: mama, profesor i moja przyjaciółka Ania.
– W szkole filmowej trafiłaś w środowisko ludzi innych niż Twoi szkolni koledzy z klasy biol-chem. Nie bałaś się, że się do nich nie dopasujesz?
Może trochę, na początku, ale wtedy czułam się jeszcze outsiderką. I nieustannie przeżywałam jakieś zaskoczenia. Sama siebie na przykład zadziwiałam, bo idąc do Filmówki, myślałam raczej o graniu w filmach, a potem pokochałam teatr tak bardzo, że chciałam pracować wyłącznie na scenie. A przecież grałam już w „Czasie honoru” i lubiłam ten serial.
– Rola w „Czasie honoru” to Twój pierwszy ważny sukces. Koledzy z pewnością z trudem skrywali zazdrość?
Nie odczułam tego. Między nami nie było chorej rywalizacji. O moim roczniku mówi się, że był wyjątkowy, bez parcia na karierę za wszelką cenę. Najciekawsza dla nas była praca i próby.
My po prostu cały czas chcieliśmy grać, co z drugiej strony bardzo nas obciążało. Mimo że mieszkałam z rodzicami, tęskniłam za nimi i za przyjaciółmi, bratem i dziadkami, ponieważ w szkole było się 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu.
Czułam się jak w fabryce. Kiedy przyszłam do Filmówki, byłam radosna, bardzo pewna siebie. Miałam nawet zostać starościną roku. Potem jakby uszło ze mnie powietrze. Zaczęłam inaczej myśleć, inaczej traktować zajęcia w szkole. Już nie w kategoriach zabawy, tylko jako swoje „być albo nie być”, bo dostałam od życia wielkie wyzwanie.
Agnieszka Więdłocha o wypadku
– Zaczęłaś hamletyzować? Czy coś się zdarzyło?
Niby banał – podczas świąt Bożego Narodzenia złamałam rękę, szalejąc na snowboardzie. Kość w łokciu przemieściła się. Powinnam przejść operację, ale lekarz nie chciał mi niszczyć ręki, bo wiedział, że przyszłej aktorce ładna ręka na pewno się przyda.
Zamiast rozcinać przedramię, wbili mi drut. Dziewięć miesięcy nosiłam gips, tak zdawałam wszystkie egzaminy. W dodatku ta złamana ręka cały czas mnie bolała.
– Nie dano Ci taryfy ulgowej?
Nie, wręcz przeciwnie, czułam, że gdy się nie wykażę, to mnie po prostu wyrzucą z tej szkoły. Kiedy Bronisław Wrocławski wręczał nam dyplom ukończenia pierwszego roku, powiedział, że wykonałam podwójną pracę i jest ze mnie dumny, że dałam radę, że nie odpuściłam ani akrobatyki, ani tańca.
Odpuściłam tylko basen. Jak o tym myślę, to pukam się w głowę! Teraz załatwiłabym to inaczej (śmiech). Może gdybym siedziała w domu, ręka zrosłaby się szybciej. Dziś myślę, że to wszystko miało jakiś cel, że w ogóle w życiu wszystko ma cel, nie jest kwestią przypadku.
– Jaki sens ma cierpienie, znoszenie bólu? Jaki sens mają trudności?
Po tym wypadku zrozumiałam, jak bardzo mi na tej szkole i na tym zawodzie zależy. Przedtem nie miałam czasu nawet pomyśleć o tym, co mi się zdarzyło i dlaczego złożyłam papiery do Filmówki, a jednocześnie na stomatologię. Kiedy moja dalsza nauka stanęła pod znakiem zapytania, przekonałam się, jak bardzo chcę być aktorką i że poradzę sobie w każdej trudnej sytuacji. Wtedy przestałam myśleć: jakoś to będzie.
– Dzięki wypadkowi szybciej dorosłaś?
Na pewno, musiałam stać się bardziej samodzielna, chociaż dorastałam w domu, w którym mnie specjalnie nie rozpieszczano i nie usuwano mi z drogi wszystkich przeszkód. Rodzice są cudowni, ale mają swoje zasady. Nie dostawaliśmy z bratem wszystkiego, o czym zamarzyliśmy.
Zresztą nie żądaliśmy gwiazdki z nieba, byliśmy na to za mądrzy. Ale wiedziałam, że na mamę i ojca zawsze mogę liczyć i gdybym czegoś bardzo potrzebowała, stanęliby na głowie, żeby mi to dać. Może dzięki temu, że niewiele chciałam, rodzice dali mi namiastkę wolności, ufając w mój rozsądek.
– Nie wywierali na Ciebie presji, że koniecznie musisz być kimś i coś osiągnąć?
Nie, mama przyjmowała moje szóstki tak samo jak trójki. A mnie chciało się walczyć o czerwony pasek, żeby coś sobie udowodnić.
– Ambicja?
Może cały czas sobie coś udowadniam – niełatwo się tego pozbyć. Ale też wiem, kiedy odpuścić, bo nie warto się o coś zabijać. I tu znowu odbija się mój pragmatyzm. Być może jednak mój rocznik ’86 już taki jest?
– To rocznik Czarnobyla.
To prawda, Czarnobyl zdarzył się w kwietniu, a ja urodziłam się w styczniu. Nawdychałam się więc tej trucizny. Moja mama nie miała łatwo, dla niej to było podwójnie straszne. I może z tej jej walki o moje zdrowie zaczerpnęłam tę siłę przetrwania, która mi się teraz bardzo przydaje.
Agnieszka Więdłocha o pierwszym ważnym angażu
– Jak się dostałaś do „Czasu honoru”?
Z castingu organizowanego najpierw do „Jutro idziemy do kina”. Zauważył mnie producent Michał Kwieciński. W końcu w tym filmie nie zagrałam, i dobrze, bo żądano, żebym ścięła włosy, a to było ponad moje siły. Teraz nie miałabym już z tym problemu. Mogę się ogolić nawet na łyso. W następnym roku Kwieciński do mnie zadzwonił, mówiąc, że powstaje serial o wojnie i zaprasza mnie do Warszawy.
Rolę dostałam po zdjęciach próbnych z Kubą Wesołowskim. Pomyślałam przekornie: a może zostać tylko przy teatrze? Po co pakować się do serialu? Wielu kolegów mi to odradzało, twierdząc, że niełatwo pociągnąć rolę przez 13 odcinków. W końcu się zdecydowałam i to była najlepsza decyzja w moim życiu.
– Bo przeszłaś chrzest bojowy?
Serial to szkoła przetrwania. Kiedy zaczęłam studia, byłam jak dziecko we mgle. Wszystko mnie przerażało, a najbardziej noclegi w hotelach. Jak z hotelowego łóżka wstać wypoczęta i jechać na plan, i jeszcze wydobyć z siebie emocje? Okazało się to nie takie trudne. Przyzwyczaiłam się, poczułam się bezpiecznie. Wtedy pomyślałam, że mogę pracować w różnych miejscach, mogę być aktorką.
– Nie czułaś się w obcym mieście samotna?
Przez pewien czas tak. Z drugiej strony wszystko mogłam robić po swojemu i to było fantastyczne. Kiedy nie było zdjęć, jeździłam po Warszawie, zwiedzałam, chodziłam do pubów. W Łodzi cały czas odbywały się jakieś próby, zdjęcia od rana do nocy. Tutaj byłam wolna.
– Wolność deprawuje? Imprezy, alkohol?
Pokus jest wiele. Starałam się być odporna.
– Wszyscy tak twierdzą.
Ale słowo, że starałam się, jak mogłam (śmiech). W dodatku mama codziennie dzwoniła i do tej pory dzwoni. Co wieczór dostaję sms-a: „No jak tam? Już w domu? A co jadłaś?”. Lubię to. A jak chciałam pobyć sama, to zawsze mogłam powiedzieć, że nie mogę rozmawiać, bo pracuję.
Agnieszka Więdłocha słoikiem
– Gdzie teraz mieszkasz?
W Warszawie, ale nadal mam angaż w teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi i bardzo lubię tam grać. Ten teatr jest moim miejscem i mam nadzieję, że zawsze będę w nim pracować.
– Nie stałaś się warszawianką?
Zawszę będę słoikiem, ale przez cztery lata, odkąd tu mieszkam, poszerzyłam sobie grono przyjaciół i znajomych. Niektórzy też przeprowadzili się z Łodzi do Warszawy. Bliskie osoby mam więc na miejscu.
– Czym zajmujecie się w wolnym czasie?
Wszystkim, chcemy mieć wszystko, ale nie zawsze możemy to dostać. Moje pokolenie chce spokojnego życia i jednocześnie pięknych rzeczy reklamowanych w telewizji. Błędne koło.
Moje pokolenie nie kolekcjonuje pieniędzy, nie odkłada ich sobie na czarną godzinę. Ale to ludzie, którym ciągle bardzo się chce. Podróży, cudów techniki, znajomości języków.
– Samochodów? Komputerów, telefonów komórkowych?
Ja nie siedzę w internecie, tu jestem niedzisiejsza.
Agnieszka Więdłocha o czytaniu
– Co więc robisz między godziną dwudziestą a północą?
Chodzę do kina i dużo czytam. Ludzie czytający to odrębna kasta, potrafią na długie godziny zamknąć się przed innymi, nie ma do nich dostępu. To się wynosi z domu. Mama bardzo dużo czyta i dziadkowie też, tata czyta gazety, a brat fantastykę.
– Twój chłopak Antek też czyta?
W ogóle ludzie wokół mnie dużo czytają. Czytanie jest kluczem do drugiego człowieka, nadaje życiu inny wymiar. Zaspokaja trochę mój głód wiedzy, a ja cały czas jestem głodna, cały czas gdzieś mnie ciągnie i cały czas mam poczucie, że jeszcze nic nie wiem.
– Tak sobie wyobrażałaś dorosłe życie?
Nigdy nie robiłam żadnych planów, bo gdy nie wychodzą, to jest bardzo smutne. Nie lubię wyprzedzać teraźniejszości, nie lubię nawet, gdy coś mi się śni. Tej nocy miałem dużo snów i dlatego jestem niewyspana i rozdrażniona.
Jeszcze w liceum byłam na siebie wściekła, że tak nie znoszę śnić. Bo kocham surrealistów, uwielbiam Salvadora Dali. Oni bazowali na swoich snach, sny ich inspirowały, a ja czerpać z moich snów nie mogę, bo tak ich nie lubię, że od razu wyrzucam je z pamięci.
– Dlaczego boisz się śnić?
Nie wiem, może dlatego, że gdy się budzę, nie wiem, czy mi się to naprawdę wydarzyło, czy był to tylko senny majak. A majaki ograniczają teraźniejszość, sprawiają, że jesteśmy zawieszeni między rzeczywistością a światem wymyślonym.
Dokładnie tak jak marzenia. Dążymy do ich spełnienia, a nie zauważamy tego, co dzieje się wokół. Tyle spraw można przegapić. No i nigdy nie wiemy, czy te marzenia się spełnią.
Agnieszka Więdłocha o przyszłości
– Ale przecież masz jakąś wizję swojej przyszłości?
Ja chcę spokojnego życia, nie muszę osiągać nie wiadomo czego, żeby być szczęśliwa. Wystarczy dobrze wykonywać zadania, które sobie stawiam.
– Nie musisz być prezesem?
Nie, bycie prezesem jest potwornie nudne i paraliżujące. Moje pokolenie nie chce być prezesami ani dyrektorami banków, chcemy być tylko spełnieni. I mieć pasję.
– A sławę, popularność?
Nie, nie, kompletnie.
– Nie chcesz, żeby Cię rozpoznawali na ulicy?
Nie przepadam za tym.
Agnieszka Więdłocha o samotności
– Mówisz „spokojne życie”, ale przecież nie samotne?
Na pewno nie. Sporo znajomych z mojego rocznika nie jest w związkach, śluby są sporadyczne. Może dlatego, że trudno znaleźć partnera na życie. A rodzina wtedy jest ważna, jeśli dwoje ludzi jest pewnych siebie na sto procent. I tego, że mogą stworzyć sobie dobre, odpowiedzialne życie.
Rozwodów jest zbyt dużo. Moi rodzice są cały czas razem, mimo że często się kłócili. To nie były kłótnie destrukcyjne, po prostu musiały się dopasować dwie indywidualności. Mają silne charaktery i ja też po mamie mam taką niezależność.
Staram się być wyrozumiała, ale różnie to bywa (śmiech). Szybko się denerwuję, ale szybko mi też gniew przechodzi. My, kobiety, mówimy emocjami, często histerycznie. Lubię to słowo.
– Masz zadatki na feministkę.
Tak, mam, chociaż nie chodzę na manify – bardziej z lenistwa niż z braku przekonań.
– Lenistwa? Przecież tyle pracujesz.
Teraz akurat od stycznia mam przerwę, a już zagrałabym jakąś nową rolę. Romantyczną. Ten przestój niezbyt dobrze na mnie wpływa.
– Chciałabyś być Julią od Romea?
Jeśli Julią, to nowoczesną, cielesną, erotyczną. Taką z XXI wieku. Marzę, żeby pracować z Wojciechem Smarzowskim, ale nie jestem tu wyjątkiem. O tym marzy każdy aktor w Polsce. I z Agnieszką Holland. Agnieszka jest wybitna i silna, nie idzie na żadne kompromisy. To mnie fascynuje. A poza tym lubię pracować z kobietami.
– A jednocześnie chciałabyś mieć dom z ogródkiem i podlewać pelargonie?
Tak, jak każdy z mojego pokolenia (śmiech). Tylko nie każdy ma rękę do kwiatów.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska